Ryszard Forbrich to mężczyzna średniego wzrostu. Do niedawna lubił paradować obwieszony złotem: zegarek, bransoletka, na szyi łańcuch. Ale na rozprawach pojawiał się zawsze w tej samej znoszonej marynarce i przydeptanych butach.
– Nie wygląda pan na człowieka, który opływałby w luksusy – pytamy. – Panie, ja w Amice miałem roczny kontrakt na 250 tys. zł – mówi wyniośle.
Forbrich nie lubi dziennikarzy. Zwłaszcza tych z Wrocławia. Na sali sądowej jednak co chwilę spoglądał w ich stronę – puszczał oko, stroił miny, a komentując zeznania świadków czy wnioski oskarżenia, łapał się za głowę. Kiedy jego obrońcy mówili, że po 22 miesiącach aresztu Forbrich to strzęp człowieka, ocierał łzy.
– W jakich warunkach ja siedziałem, jak mnie po nocach przesłuchiwano... – powtarza „Fryzjer”, człowiek, który przez lata trząsł polską piłką nożną.
Biuro spadków i awansów
Zielonagóra jest niedużą wsią pod Obrzyckiem w Wielkopolsce. Na wzgórzach wznoszą się rzędy domków, wokół lasy, doliną płynie Warta. Cisza, spokój, rzec by można – głucha prowincja. To jednak tutaj przez lata miały się rozstrzygać losy polskich drużyn piłkarskich. W Zielonejgórze mieściło się „biuro spadków i awansów” – tak piłkarze i działacze nazywali dom Forbricha.