Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"
Targowiczanie schodzili z politycznej sceny w poczuciu doznanej krzywdy. Nie chcieli przecież zagłady Rzeczypospolitej. Pragnęli jedynie przywrócić jej dawny – idealny z punktu widzenia oligarchów – kształt ustrojowy. Sygnatariusze aktu z 14 maja 1792 roku oraz wszyscy przystępujący do konfederacji musieli złożyć przysięgę: „Na oderwanie najmniejszej części kraju pozwalać nie będę". Żale targowiczan najłatwiej byłoby skomentować arcypolskim porzekadłem o dobrych intencjach, którymi wybrukowane jest piekło. Opinia, że zrobiono z nich kozły ofiarne, ma jednak pewne uzasadnienie. Gdyby równie surowe kryteria zastosować do oceny wszystkich ówczesnych polityków, na ławie oskarżonych znalazłaby się znaczna część (jeśli nie większość) naszej XVIII-wiecznej elity.
Droga wiodąca do Targowicy została solidnie przetarta już w czasach potopu. Podążali nią również królowie. Jan Kazimierz, chcąc przeprowadzić monarchiczny zamach stanu, kołatał o militarną pomoc w Wersalu. Stanisław Leszczyński nie zawahał się przyjąć korony z rąk szwedzkich okupantów, a za utrzymanie się na tronie gotów był płacić polskimi prowincjami. Stanisław August przywdział purpurę dzięki carskim sołdatom, ciasnym pierścieniem otaczającym Warszawę.
Targowiczanie w gruncie rzeczy mieli Rosję w głębokiej pogardzie. Wyobrażali sobie, że Katarzyna rzuci na zachód stutysięczną armię tylko po to, by oni mogli urządzić Rzeczpospolitą według swego widzimisię. Tymczasem byli zaledwie pionkami w grze, której stawką było upokorzenie króla i ukaranie Polaków za próbę wybicia się na niepodległość. Trudno też nazwać ich altruistami. Górnolotne frazy o obronie zagrożonej wolności tworzyły zasłonę dla uprawiania prywaty (rekordy hipokryzji bił pod tym względem Seweryn Rzewuski). Kim byli ludzie, których amerykański historyk Robert H. Lord nazwał „wcieleniem najgorszych wad dawnej Polski"?
Awanturnik
Od prostego szlachcica do hetmana i jednego z największych magnatów. Taka kariera w dawnej Rzeczypospolitej była rzadkością. Franciszek Ksawery Branicki herbu Korczak mógłby stanąć w jednym szeregu z Janem Zamoyskim i Stefanem Czarnieckim. Mógłby, gdyby z jego działalności wynikło coś dobrego dla kraju. Odwagi, energii i militarnego talentu nie odmawiali mu nawet przeciwnicy. Ostatniemu polskiemu królowi akurat tych cech brakowało, więc nic dziwnego, że młody Branicki stał się jego prawą ręką i powiernikiem. Poznali się w Petersburgu, gdzie Poniatowski (wówczas jeszcze skromny stolnik) smalił cholewki do przyszłej carycy Katarzyny. Branicki nieraz wyciągał przyjaciela z opresji, osłaniał go własnym ciałem i szablą na niesławnym sejmie z 1762 i rok później w Wilnie, gdy posiedzenie Trybunału Litewskiego przekształciło się w regularną bitwę z partią radziwiłłowską. Po wyborze nowego króla dowodził wojskiem, które do spółki z Rosjanami przegnało z kraju przywódców opozycji.