Nasza pogoń za Zachodem to mit

- UE nie rozwiąże naszych problemów. Są na to inne sposoby – przekonuje prezes Fakro Ryszard Florek

Publikacja: 28.10.2014 18:35

Wydaje mi się, że rząd ma w swoim otoczeniu dużo doradców powiązanych z zagranicznym kapitałem. Dlat

Wydaje mi się, że rząd ma w swoim otoczeniu dużo doradców powiązanych z zagranicznym kapitałem. Dlatego nasze propozycje pozostają na papierze – mówi Ryszard Florek

Foto: Fotorzepa

Rz: Zmierzmy się z powszechnie powtarzanymi sloganami. Na początek – czy jesteśmy skazani, jak brzmi oficjalny przekaz rządzących, na dogonienie bogatego Zachodu?

Ryszard Florek, prezes firmy Fakro: Samo się to nie zrobi. Choć słyszymy propagandę rządu, to powinniśmy do niej podchodzić z ostrożnością. Bo dane statystyczne mówią coś innego. Nie gonimy już od pięciu lat najbogatszych krajów Zachodu. W tym czasie polskie PKB na osobę wzrosło o 4,2 proc., a na przykład w Niemczech o 8 proc.

Ale przecież rośnie nasze PKB na głowę w porównaniu z innymi krajami UE. W 2013 r. wyniosło 68 proc. średniej unijnej, a w 2006 r. było to zaledwie 52 proc.

Pamiętajmy, że chodzi tu o całą Unię. A do niej przystąpiły razem z nami biedniejsze kraje, przez co generalnie obniża się średnia. Ponadto wśród krajów UE są też takie, których gospodarka mocno się skurczyła albo jest w stagnacji – na przykład Grecji czy Hiszpanii. Z tej perspektywy oddalamy się od najbogatszych, a nie do nich zbliżamy. Polacy są ambitni i zdolni. I chyba chcemy znaleźć się w gronie najbogatszych.

Co z kolejną powielaną informacją, że pieniądze z UE rozwiążą nasze problemy?

To po prostu nieprawda. To jest bardzo, bardzo fałszywa teza. Gdy porównujemy wszystkie pieniądze, jakie otrzymujemy z UE do całego naszego bogactwa, czyli PKB, jest to jak jeden do sześćdziesięciu. 98 proc. naszego bogactwa wytwarzamy sami, a tylko 2 proc. można przypisać transferom z Unii. Korzyści ?z UE to na pewno przewidywalne prawo, porządek, otwarte rynki, zaufanie inwestorów, wzrost prestiżu Polski. Ale nie powinniśmy przeceniać pieniędzy z Brukseli.

W raporcie „Wspólnie budujmy naszą zamożność", który opracowała powołana przez pana Fundacja Pomyśl o Przyszłości, prezentuje pan dane o tym, że Polska w latach 80. była zamożna jak Korea Południowa, a teraz jesteśmy od niej o połowę biedniejsi. Chce pan obalić kolejny mit, ten, że wybraliśmy najlepszą z możliwych dróg transformacji?

To dane, nie emocje. Korea rozwija się dwa razy szybciej. Co więcej, w ostatnich pięciu latach stanęliśmy. Musimy się wspólnie zastanowić, co z tym zrobić. Bo dotychczasowy wzrost opierał się na prostych rezerwach – taniej sile roboczej, imporcie know-how, kapitału, odrabianiu konsumpcyjnych zaległości. To się właśnie kończy.

A może nawet, jak uważają liczni eksperci, skończyło?

Jeśli chcemy być krajem naprawdę zamożnym, to tak, skończyło się. Nasz obecny model rozwoju jest zaprojektowany pod model średniego rozwoju. A taki oznacza w naszym przypadku, że nigdy nie dogonimy bogatych.

Przejdźmy do kolejnego powszechnego przekonania, że kapitał nie ma narodowości. Pan twierdzi, że bez narodowych, dużych firm nie mamy szansy na szybki rozwój. Zgadza się pan z prof. Jerzym Hausnerem, który twierdzi, że staliśmy się „mistrzami dokręcania śrubek", a na tym nie zbudujemy zamożności?

Daleki jestem od krytyki tego, że firmy, także te zagraniczne, dają pracę. Nawet jeśli jest to zajęcie w montowni, gdzie skręca się części dostarczone z zagranicy. Ale trzeba pamiętać, że tak naprawdę prawdziwe zyski, innowacje, rozwój wiążą się z tzw. wartością dodaną. Prawdziwy, szybki rozwój gwarantują te firmy, które są najbardziej zyskowne i mogą się rozwijać. A są to koncerny działające na międzynarodowych rynkach, które w walce konkurencyjnej mają siłę, by bić się z innymi gigantami.

Liczy się to, kto spija śmietankę?

Tak. A to robią koncerny, które mają u siebie badania, marketing, innowacje, laboratoria, czyli główne siedziby. Te firmy, które są pierwotnym producentem danego towaru i usługi, pod których marką jest on sprzedawany. Do macierzystego koncernu idą nie tylko zyski czy dywidendy od zainwestowanego kapitału, ale także wynagrodzenia za know-how. W ten sposób transferuje się pieniądze ze spółek córek do spółek matek. To normalne, wszyscy tak robią. Zachodnie koncerny, które u nas inwestują, obciążają bardzo mocno swoją działalność kosztami know-how. W ten sposób transferują pieniądze do krajów macierzystych. A zatem tam, gdzie jest matka, tam największe zyski, innowacje, rozwój.

Piszecie w raporcie, że nawet 30 proc. ceny produktu to takie koszty transferowane do spółki matki. Wy też tak robicie?

Tak. Działając na przykład na Ukrainie, postępujemy dokładnie w ten sam sposób. Wszystkie nasze zagraniczne spółki płacą za markę, za know-how, zarządzanie. Nasi ludzie dostają też pieniądze za konsultacje za granicą czy za nadzorowanie tam produkcji. Faktury za te usługi są wysokie.

Tak działają też zagraniczne firmy w Polsce?

Dokładnie tak samo. Śmietankę spijają matki poza naszym krajem. To jest z korzyścią dla nich. W Polsce obciąża się spółki za transfer technologii, a matka może dzięki temu podbijać kolejne rynki, dając tzw. efekt skali.

Co to jest?

Przez to, że na przykład nasza firma może sprzedać większą liczbę produktów, jest bardziej konkurencyjna. Koszty wyprodukowania danego towaru czy usługi są w tym wypadku niższe. Koszty stałe przekładają się na większą liczbę wyprodukowanych dóbr. Do tego dochodzi możliwość konkurowania na wielu rynkach. Bez tego firmy są często skazane na porażkę.

Dlaczego?

Jeśli nie będą rozwijać się za granicą i budować efektu skali, to z ich rodzimego rynku wyprze je ten, kto to zrobi. Dzięki temu, że będzie miał niskie koszty jednostkowe, może zaoferować niższą cenę i tym samym podbić rynek nawet tam, gdzie do tej pory nie był obecny. Firma, która ma większe rynki i większą sprzedaż, ma tańsze produkty.

Co w takim razie robić? Kupować produkty wytwarzane w Polsce i przez polskie firmy?

Polacy powinni dobrze analizować, jak wydają swoje pieniądze. Przy zakupach powinni uwzględniać, kto dzięki ich wydatkom się rozwija. Tym samym muszą zadać sobie pytanie: czy więcej korzyści jako wspólnota żyjąca nad Wisłą nie odnieślibyśmy, gdybyśmy wspierali rodzimych przedsiębiorców? Oczywiście, nie powinno to się odbywać kosztem jakości, jeśli produkt jest byle jaki, to nie ma o czym mówić. Ale jeśli jest porównywalny, to zadajmy sobie pytanie, czy płacąc za niego, nie dajemy komuś w Polsce pracy, firmie możliwości rozwoju, a poprzez podatki emerytur swoim rodzicom.

Raport wspomina o interesach wspólnoty ekonomicznej, dla mnie tożsamej z narodem. Dlaczego boicie się tego słowa?

Jako zbiorowość mamy wspólny budżet, interesy, zależy nam na naszym dobrobycie i rozwoju. Na tym samym zależy też innym zbiorowościom. Ale pamiętajmy, że często jest tak, że czyjś wzrost odbywa się kosztem kogoś innego. To nie jest wprawdzie gra o sumie zerowej, ale często jest to twarda, jeśli nie brutalna, rywalizacja. Wolimy tu jednak używać sformułowania „wspólnota ekonomiczna" niż naród.

Boicie się oskarżeń o oszołomstwo?

Nie, chcemy akcentować ekonomiczne korzyści określonego zachowania. Tak robią mądre kraje. Na przykład w Japonii, gdzie są trzy macierzyste firmy produkujące okna dachowe i wielka marka Velux, mimo że sprzedaje ona towar nieco lepszy i o 30 proc. taniej, nie może się przebić. Japończycy kupują swoje i wspierają swoich. Podobnie jest w Szwajcarii, Niemczech, krajach skandynawskich. Tam też rodzime firmy wspierają się, kupując u własnych dostawców komponenty do produkcji. Oni rozumieją, że w ten sposób przynoszą korzyść nie tylko tej jednej firmie, ale całej zbiorowości.

To jak pan ocenia decyzję polskiego rządu, by kupić pociągi Pendolino?

Mogliśmy kupić kilka tych pociągów, a nie od razu kilkanaście. Rząd mógł też przemyśleć zlecenie wyprodukowania takiego pociągu polskim firmom. Jeśli natomiast kupował je za granicą, powinien był wymóc na kontrahencie transfer technologii i innowacji.

Wasza fundacja proponuje m.in. ulgi w CIT dla tych firm, które inwestują w swój rozwój. Dlaczego?

Bo to niezwykle racjonalne rozwiązanie. Jeśli firma nie konsumuje swoich zysków, ale inwestuje w rozwój, nie płaci korporacyjnego podatku. To opłaca się wszystkim.

Dlaczego rząd nie wprowadzi go w życie?

Wydaje mi się, że nasz rząd ma w swoim otoczeniu dużo doradców, którzy są powiązani z zagranicznym kapitałem. A ten wie, że takie rozwiązanie wzmocniłoby nasze firmy, przez co stałyby się groźniejszymi konkurentami. Dlatego nasze propozycje pozostają na papierze. Po jej wprowadzeniu nie trzeba by szukać rajów podatkowych czy firm konsultingowych oferujących tzw. optymalizację podatkową.

To mocne słowa.

Ale to oczywiste. Jeśli firmy zyskałyby taką ulgę inwestycyjną, nie musiałyby kombinować.

Pan opowiada publicznie wstrząsającą historię swojej firmy, która została zaszantażowana przez fiskusa: albo zapłacicie 10 proc., albo was zniszczymy.

Tak było.

Kiedy?

W połowie lat 90. Sprawa dotyczyła podatku obrotowego, wygraliśmy ją we wszystkich instancjach, ale przez to, że musiałem spędzać mnóstwo czasu w sądach, a banki, dowiedziawszy się o oskarżeniach wobec nas, nie chciały udzielać nam kredytów, zatrudniam dzisiaj 3,3 tys. osób, a nie 7 tys.

Czy ktoś z urzędników za to odpowiedział?

Nie. W Polsce mamy do czynienia z bezkarnością urzędników. Mnie kosztowało to dziesięć lat udziału w rozprawach sądowych i zahamowany rozwój, natomiast żaden urzędnik nie poniósł konsekwencji.

Dlaczego nasi urzędnicy, często do dzisiaj, się tak zachowują?

Duża ich część to jeszcze ludzie wychowani w PRL, komunizmie, który zniekształcił postrzeganie roli przedsiębiorcy. To po pierwsze. Po drugie, dopiero od 20 lat uczymy się żyć w gospodarce wolnorynkowej. Także urzędnicy nie rozumieją, że są tak naprawdę zależni od tego, co wytworzą firmy. Na rozprawach podchodziłem do nich i pytałem wprost: po co to robicie, przecież wiecie, że ta sprawa jest dla mnie wygrana. Oni rozumują w taki sposób: ja robię tobie wielką łaskę, że pozwalam ci się bogacić. Urzędnik stawia się w roli tego, który ma władzę i uprzejmie zezwala na to, by ktoś rozwijał swoją firmę.

Jest pan majętnym człowiekiem, odniósł pan spektakularny sukces. Co pana inspiruje do aktywności publicznej – założenia fundacji, występów w mediach?

Troska o nasze dobro wspólne. Pracując w biznesie ponad 30 lat, mam doświadczenie i chcę się nim podzielić z innymi. Nie mam ambicji politycznych, ale na sercu leży mi, co stanie się w moim kraju. Dlatego działam.

Strasznie to patetycznie zabrzmiało. Nie ma w tym pana interesu?

Moja działalność publiczna, aktywność w fundacji ma na celu rozwijanie naszej wspólnoty. Biznes to inna część mojej aktywności.

Rz: Zmierzmy się z powszechnie powtarzanymi sloganami. Na początek – czy jesteśmy skazani, jak brzmi oficjalny przekaz rządzących, na dogonienie bogatego Zachodu?

Ryszard Florek, prezes firmy Fakro: Samo się to nie zrobi. Choć słyszymy propagandę rządu, to powinniśmy do niej podchodzić z ostrożnością. Bo dane statystyczne mówią coś innego. Nie gonimy już od pięciu lat najbogatszych krajów Zachodu. W tym czasie polskie PKB na osobę wzrosło o 4,2 proc., a na przykład w Niemczech o 8 proc.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Kraj
Czy Polacy chcą sankcji na Izrael? Sondaż nie pozostawia wątpliwości
Kraj
Rafał Trzaskowski o propozycji Karola Nawrockiego: Niech się pan Karol tłumaczy
Kraj
Cienka granica pomagania uchodźcom. Złoty telefon pogrąża aktywistów z granicy
Kraj
Instytut Pileckiego pod lupą śledczych
Materiał Promocyjny
Szukasz studiów z przyszłością? Ten kierunek nie traci na znaczeniu