Pierwszy etap tego planu został zrealizowany wraz z nominacją w kwietniu 2017 r. sędziego Neila Gorsucha na miejsce zmarłego Antonina Scalii. Ale dopiero teraz, gdy odszedł na emeryturę Anthony Kennedy, a republikanie kontrolują zarówno Kongres, jak i Biały Dom, liberałowie mogą się znaleźć w mniejszości w najważniejszej orzekającej instytucji w Ameryce.
Taki układ może się jednak skończyć wraz z wyborami 6 listopada, jeśli – co całkiem prawdopodobne – demokraci przejmą większość w Senacie. Właśnie dlatego, mimo silnego wrażenia, jakie robią na Amerykanach oskarżenia o molestowanie seksualne skierowane przeciw Brettowi Kavanaugh, Donald Trump prze do głosowania nad swoim kandydatem. Od tego w znacznej mierze zależy zresztą i jego własna reelekcja w 2020 r., która bez poparcia środowisk ewangelikalnych raczej nie będzie możliwa.
Ale przeforsowanie kandydatury Kavanaugh to nie wszystko. Ruch #MeToo zmienił bowiem Amerykę, walka o prawa poszkodowanych kobiet doprowadziła do głębokiej polaryzacji społeczeństwa. Dlatego nawet jeśli kandydatura bliskiego Trumpowi sędziego zostanie zatwierdzona, republikanie mogą za to zapłacić wysoką polityczną cenę, i to nie tylko w wyborach.
Sprawa oskarżonego o molestowanie sędziego zmieni też zapewne przyszłą linię orzekania Sądu Najwyższego. Testem jest tu stosunek do wyroku w sprawie Roe przeciwko Wade z 1973 r., który zalegalizował aborcję. Od tego czasu trwa stopniowy, oddolny proces odwracania tego orzeczenia. Konserwatyści chcą jednak całkowicie przekreślić jego sens przez przyznanie władzom stanowym prawa do decydowania w tej sprawie. Cztery stany już zapowiedziały, że wówczas od razu przywrócą zakaz przerywania ciąży. Po akcji #MeToo na tak zdecydowany ruch Sąd Najwyższy zapewne jednak się nie odważy, zbyt ostre mogłyby być protesty społeczne. Jak widać, choć kłopoty Kavanaugh nie powstrzymają kontrrewolucji obyczajowej w Ameryce, to ją przynajmniej spowolnią.