Seksoholizm to choroba, coś na kształt alkoholizmu, a więc zjawisko od nas niezależne, dolegliwość, która winna być leczona przez specjalistów. Wyobrażenie to wpisuje się w szerszą koncepcję człowieka-pacjenta zamieszkującego szpital współczesnej nauki.

Tradycyjnie również seks był uznawany za przemożną, trudną do opanowania namiętność. W micie o Tristanie i Izoldzie opętanie seksem staje się tożsame z czarami (to zresztą uniwersalny motyw) i prowadzi do strasznych konsekwencji: zniszczenia wszelkiego typu lojalności i załamania ładu społecznego. To znamienne, że we współczesnej kulturze masowej mit ten funkcjonuje jako rozpaczliwie banalna opowiastka o dwojgu młodych, którym starzy przeszkadzają się kochać.

Destrukcyjny, anarchiczny żywioł seksu pętany bywał na rozmaite sposoby we wszystkich cywilizacjach religijno-kulturowymi zakazami i systemem tabu. Nic dziwnego więc, że kontrkulturowe rewolucje odbywały się pod hasłem "uwolnienia erosa". Dla proroków kontestacji sprzed pół wieku urzeczywistnienie ziemskiej arkadii miało wyglądać jak permanentny orgazm.

Obyczajowe tabu zostały obalone. Czy przyniosło to eksplozję szczęśliwości? Głośny pisarz francuski Michel Houellebecq pokazuje ponure konsekwencje rewolucji erotycznej. Biedni erotomani w kostiumach seksoholików są jedną z jej konsekwencji. Nie, żeby nie było ich wcześniej. Wcześniej jednak presja społeczna dużo mocniej regulowała te kwestie. Można się spierać, na ile współczesną obsesję seksu powoduje jego komercjalizacja, uczynienie z niego głównej atrakcji wszędobylskiej reklamy. W każdym razie nie byłoby to możliwe bez obalenia tabu restrykcyjnego, patriarchalnego społeczeństwa.

[ramka]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2010/04/05/erotomania-czy-seksoholizm/]blog.rp.pl/wildstein[/link][/ramka]