Każde wybory prezydenckie na Białorusi kończą się wyrokami na ludzi, którzy ośmielili się kandydować przeciw Łukaszence. W 2006 roku najwyższy wyrok dostał Aleksandr Kazulin – pięć i pół roku (spędził w więzieniu dwa i pół roku). W 2010 wszystkich siedmiu kontrkandydatów trafiło za kratki. Ale najwyższy wyrok dostał Mykoła Statkiewicz – sześć lat (w więzieniu siedział cztery i pół roku). Dwóch uciekło z kraju. Teraz Łukaszenko zaczyna podsumowanie zeszłorocznego głosowania i jego najgroźniejszy przeciwnik Wiktar Babaryka (któremu prorokowano zwycięstwo nawet już w pierwszej turze) dostał 14 lat więzienia.
Widać wyraźnie, jak z wyborów na wybory narasta złość Łukaszenki na białoruski naród, który coraz bardziej go nie chce. Ale swoją wściekłość wyładowuje na kontrkandydatach, którzy dostają coraz wyższe wyroki. Mimo to wciąż pojawiają się kolejni rzucający wyzwanie dyktatorowi i ponoszący tego konsekwencje.
Tym razem, po zeszłorocznych wyborach, oberwał prawie cały naród białoruski. Skala represji nic jednak nie zmieniła w ogólnej sytuacji: Białorusini nadal nie chcą Łukaszenki, a on w żaden sposób nie chce tego zrozumieć. Wgryzł się w fotel prezydencki, dostał szczękościsku i nie można oderwać go od mebla.
Z polskich doświadczeń (a dokładniej sprzeciwu wobec stanu wojennego i generała Jaruzelskiego) wiemy, że faza aktywnego oporu społeczeństwa wygasa po mniej więcej czterech latach. Przy tej skali represji, jaką widzimy na Białorusi, zastój (czyli pat między dyktatorem a społeczeństwem) może nastąpić nawet wcześniej. Tylko co dalej?
Żadne wyroki więzienia na konkurentów nie czynią i nie uczynią Łukaszenki bardziej prawomocnym władcą Białorusi. Jedyne drzwi, jakie są i warunkowo będą przed nim otwarte, prowadzą do Moskwy. Kreml wspiera go, oszczędnie pożycza pieniądze na przeżycie, by nie doprowadzić go do zbyt dużych kłopotów, ale na tyle mało, by nie przewróciło mu się w głowie. Cały też czas domaga się od niego ustępstw: w sprawie uznania Krymu, dalszej integracji, rosyjskich baz wojskowych na Białorusi.