Iwan Kalymun, zanim został Johnem Kalymonem z Detroit, urodził się jako obywatel II Rzeczypospolitej w 1921 roku w Komańczy.

W czasie wojny trafił do podporządkowanej Niemcom policji ukraińskiej. Ma na swym koncie udział w represjach przeciwko Żydom, o zabicie jednego z nich jest oskarżany. Rzeszowski IPN prowadzi w tych sprawach śledztwo, jest więc prawdopodobne, że to tu trafiłby oskarżony Kalymon.

– Gdyby udało się wam go osądzić, byłby to dowód na to, że Polsce naprawdę zależy na ukaraniu zbrodniarzy – mówił Piotrowi Zychowiczowi z "Rzeczpospolitej" kontynuujący dzieło Szymona Wiesenthala "ostatni łowca nazistów", jak zwą go na świecie, Efraim Zuroff. To sprawa, jakich wiele: po blisko 70 latach sprawiedliwość dopada nazistowskiego zbrodniarza. Nawet nie jakąś szychę, ot, mały trybik w machinie makabry. On i jego obrońcy zasłaniają się już nawet nie wykonywaniem rozkazów, ale niepamięcią, starczą demencją, ogólnie fatalnym stanem zdrowia. Mało kto jednak na wymówki te zważa. Oskarżyciele dowodzą, że nie chodzi im o wieszanie staruszków, czasem można by nawet zrezygnować z wsadzania ich do więzienia, ale to zakłócenie im świętego spokoju na emeryturze ma ponoć fundamentalny wymiar. To sygnał, że państwo, przynajmniej czasem, nie zapomina, by zło nazwać złem, zbrodnię – zbrodnią, a łajdaka – świnią. Państwo, dodajmy od razu, amerykańskie.

W państwie polskim z takich socjotechnicznych sztuczek dla gawiedzi zrezygnowaliśmy. Nie po to zerwaliśmy z totalitaryzmem, by teraz zakłócać wypoczynek w Tunezji gen. Kiszczakowi. Owszem, od kilkunastu lat ciągnie się choćby proces o masakrę na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku, lecz sprawa ta nie doczeka się finału, bo oskarżeni, nie żadni tam szeregowi żołnierze (aż tacy podli to my nigdy nie będziemy), ale wydający rozkazy, to przecież starsi, schorowani ludzie.

Dość powiedzieć, że Wojciech Jaruzelski i Kazimierz Świtała (szef MSW) są od Kalymona młodsi o dwa lata, a znany z pieśni "Krwawy Kociołek kat Trójmiasta" o lat 12.