Mądre głowy mówiły, że mogą to być pielęgniarki, albo stoczniowcy. Nauczyciele raczej nie, bo ich ma rozegrać mistrz nad mistrze koronkowych negocjacji, czyli wicepremier ds. społecznych Beata Szydło.
Ja jednak, przyglądając się wyjątkowo tępej i nachalnej propagandzie, jaką uprawiała w ostatnich dniach przeciw dyrektywie o prawach autorskich rządowa telewizja, obstawiałem wolność w internecie. I – jak się okazało w sobotę w Gdańsku – nie pomyliłem się. Dużą część swojego wystąpienia w czasie konwencji partyjnej na wybrzeżu lider Prawa i Sprawiedliwości poświęcił właśnie tej kwestii.
Schemat świetnie już znamy. Zła Europa i jeszcze gorsi europosłowie PO zagłosowali przeciwko wolności w sieci i poparli narzucającą jej cenzurę dyrektywę. Siwowłosy nestor partyjny wyglądał przy tym, jakby się na wirtualnym świecie świetnie się znał, a po sieci poruszał się jak nastolatek, dla którego nie mają tajemnic mateczniki patostreamingu, zakazane portale i czarna strona internetu.
Skądinąd wiadomo, że jest inaczej. Jarosław Kaczyński czyta strony internetowe wydrukowane na papierze, średnio operuje edytorem Word i nie jest najbardziej na świecie znanym hakerem. Do tego nie czytał zapewne dyrektywy, bo gdyby czytał, wiedziałby, że trudno mówić, iż wprowadza cenzurę. A jeśli jest w niej cokolwiek groźnego, to zdanie się na wciąż niedopracowane instrumenty filtrujące Googla, czy Facebooka, które na razie (przez najbliższe miesiące?) nie umieją rozróżnić powagi od poczucia humoru.
Prezes wykazał się więc po prostu brakiem wiary w sztuczną inteligencję, której nieskrępowany rozwój jest dla domniemanych adresatów jego deklaracji, czyli youtuberów, dogmatem. I w ogóle dał się zrobić w konia swoim spin doktorom, którzy pewnie sami nie rozumieją, że dyrektywa w żaden sposób nie ogranicza odpowiedzialnie rozumianej wolności, tylko ją wspiera.