Miasto stołeczne Warszawa znalazło ćwierć miliona na fetę z okazji otwarcia mostu. Znalazło pół miliona na „promujący" Euro 2012 filmik „zboczeniec goni blondynę". Jeszcze więcej wydało na udekorowanie stolicy bohomazami przedstawiającymi Chopina z trampkami na szyi czy Syrenkę z wuwuzelą.
Nie mówiąc o grubych milionach, za które wykupiło ministrowi Rostowskiemu obligacje w ramach jednej z jego enronowskich operacji księgowych. Ale na operę? A widział kto kiedy premiera w operze? Co by to niby był za lans, na „Czarodziejski flet"?
Wybitny polski muzyk opowiadał mi, jak szukał patronatu dla artystycznego wydarzenia, w którym gotowość udziału zadeklarowali ludzie o naprawdę uznanych na świecie nazwiskach. Platformerskiemu urzędnikowi z instytucji wydającej pieniądze podatników na „kulturę" nie spodobał się patriotyczny wymiar przedsięwzięcia i nawiązanie do hymnu narodowego. To nudne, wyjaśnił muzykowi, my, wiecie, powinniśmy pokazywać, że robimy w Polsce coś nowego, coś fajnego.
Za takie warte wsparcia „coś nowego" uznała wspomniana instytucja projekt „promującego Polskę" logo, zastępujący „niefajnego" białego orła „fajnym" bocianem. Logo ostatecznie nie przeszło, ale trudno o lepszy przykład mentalności nowego pokolenia towarzyszy Szmaciaków.
Kultura - to dla nich lewaccy pseudoartyści od „akcji" w rodzaju ustawiania w mieście plastikowej palmy, to kongresy, na których okadza się starego stalinistę i w nabożnym skupieniu ogląda zaangażowane przedstawienia o „tęczowej trybunie". Ale opera kameralna? Festiwal Mozartowski?