Seksuologowie, np. prof. Zbigniew Lew-Starowicz, twierdzą, że ta tendencja służy usprawiedliwianiu pedofilii. Tym większe znaczenie ma więc edukacja. Pytanie tylko jaka?

Inicjatywa „Stop pedofilii" kieruje się kryteriami zdroworozsądkowymi, a nie ideologicznymi. Jej twórcom udało się zebrać 250 tysięcy podpisów i złożyć obywatelski projekt nowelizacji kodeksu karnego zaostrzający obowiązujące przepisy. W myśl tej propozycji publiczne propagowanie zachowań seksualnych dzieci poniżej 15. roku życia byłoby karane i to włącznie z pozbawieniem wolności.

Teoretycznie taka propozycja, idąca naprzeciw poglądom niemal wszystkich Polaków, powinna budzić powszechny aplauz. Każdy chyba przyzna, że seksualizacja maluchów ma często tragiczne skutki. Wszyscy mamy w pamięci choćby gwałty, których ofiarami ze strony swoich rówieśników padają coraz młodsze dzieci.

Tu jednak pojawia się ideologia. Otóż edukacja seksualna w kształcie wspieranym przez WHO, czyli Światową Organizację Zdrowia (w Polsce lansuje ją lewica, która złożyła nawet stosowny projekt w Sejmie), idzie w poprzek zdrowemu rozsądkowi. Groźne kurioza, takie jak nauczanie sześciolatków o masturbacji czy pokazywanie przedszkolakom modeli narządów płciowych, są jak najbardziej zgodne z zaleceniami WHO. A nie brakuje dowodów, że niewłaściwa edukacja może przynieść jedynie szkody, oswajając niewiele rozumiejące dzieci z niebezpiecznymi zachowaniami.

Nie mam wątpliwości, co myślą o tym polscy rodzice, którzy na pewno zagłosowaliby za propozycjami organizacji „Stop pedofilii". Wszystko w rękach polityków, a w zasadzie rządzącej PO, która nie ma żadnego zdania w żadnej sprawie, chyba że w sprawie tego, czy ma rządzić. Na szczęście zazwyczaj przyłącza się do większości. Teraz musimy więc pokazać, że jest nas więcej.