Do internetu wyciekły całe akta ze śledztwa w tej sprawie – i jest to największy wyciek takich informacji w polskiej historii. W normalnych warunkach za tą publikacją powinny pójść dymisje w prokuraturze oraz zatrzymania podejrzanych o wyciek. Ale nie pójdą, bo w Polsce nikt za nic odpowiedzialności nie ponosi.
Prawdę powiedziawszy, wcześniej dowiodło tego już samo śledztwo prokuratury w sprawie afery taśmowej. Umorzone zostały wszystkie główne wątki. W tym kombinowanie przez szefa MSW Bartłomieja Sienkiewicza pod rękę z prezesem NBP Markiem Belką, jak wykorzystać kasę z banku centralnego, by powstrzymać opozycję przed dojściem do władzy. A także obietnice byłego wiceministra finansów Zbigniewa Parafianowicza, że pomoże Sławomirowi Nowakowi, którego żona miała kontrolę skarbówki. Jeśli prokuratura przez rok nie dostrzegała na taśmach niczego zdrożnego, a jednocześnie pozwoliła kopiować akta, to sama sprowokowała domorosłych szeryfów do wymierzania sprawiedliwości po swojemu i na dzisiejszą modłę – w internecie.
Zbigniew Stonoga to ani wielki idealista, ani szczególnie uzdolniony agent, ani demaskator w stylu Edwarda Snowdena. To kontrowersyjny biznesmen i dość marny showman, który od lat prowadzi własną wojenkę z urzędnikami. Publikując całość akt, zagrał na nosie prokuraturze, dodał politycznego paliwa opozycji, no i został jednodniową gwiazdą internetu.
To jedyne efekty, bo publikacja całości dokumentów, bez ich selekcji i krytycznej oceny, niczego do sprawy nie wniesie. Nikt pełnych akt Stonogi w internecie nie przeczyta – poza osobami, które mają w tym interes. Dla nich „Stonogaleaks" to cenne informacje, bo ustalą, co wie prokuratura i od kogo. Zwyczajni obywatele, zainteresowani po prostu wyjaśnieniem afery i ukaraniem winnych, z ujawnienia całości akt żadnych korzyści nie odniosą.