Oceny uchwalonego przez Sejm pakietu ustaw reformujących polskie sądownictwo są krańcowo różne. Obóz władzy widzi w nim sanację środowiska, które przedstawione jest jako siedlisko wszelkich możliwych patologii. Minister Zbigniew Ziobro ma – dzięki otrzymanym narzędziom – niczym Herakles oczyścić stajnię Augiasza polskiego wymiaru sprawiedliwości, a w sądach siły zła mają zostać zastąpione przez prawych i sprawiedliwych rycerzy Temidy.
Opozycja w działaniach PiS widzi z kolei aneksję przez władzę terytorium, które powinno być od rządzących oddzielone potężnym murem. W oczach przedstawicieli opozycji Ziobro et consortes wymienią jedynie pionki na sądowej szachownicy, tak, aby na sali sądowej zawsze móc dawać mata każdemu przeciwnikowi. A wizja to tym bardziej złowieszcza, że Sąd Najwyższy, który Ziobro ma umeblować po swojemu, czuwa w Polsce nad prawidłowością przebiegu wyborów.
Niezależnie od tego, kto ma w tym sporze rację, sposób przeprowadzania całej reformy może być katastrofalny w skutkach. Polaryzacja społeczeństwa staje się tak duża, że wkrótce zacznie zagrażać porządkowi publicznemu w Rzeczpospolitej. Opozycja już zaczyna przebąkiwać o Majdanie (vide Paweł Rabiej w czwartkowym programie #RZECZoPOLITYCE), Lech Wałęsa w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną” mówi o walce o demokrację metodami niedemokratycznymi. PiS przetaczający się przez parlament jak walec i śmiejący się opozycji w twarz, wzbudza w swoich przeciwnikach poczucie frustracji połączone z poczuciem bezradności. A to może być śmiertelnie groźna mieszanka, gdy parlamentarny spór na dobre przeniesie się na ulice. On już tam zresztą coraz częściej się toczy – o czym świadczą ludzie wychodzący codziennie na ulice miast z okrzykiem „wolne sądy” na ustach.
Ta gwałtowna radykalizacja sporu jest znacznie groźniejsza niż wszystko to, co budzi takie wątpliwości w przyjętych przez Sejm ustawach. Zbliżamy się do granicy za którą jakakolwiek dyskusja między pękniętym na pół narodem przestanie być możliwa. A przecież czego by Sejm nie uchwalił – dalej będziemy żyć w jednej Polsce. Suweren wybrał PiS, ale przecież przed Pałacem Prezydenckim i pod Sejmem również protestuje suweren. Władza, która mówi „ani kroku wstecz” buduje zasieki między „swoją” częścią społeczeństwa, a całą resztą. I może zaklinać rzeczywistość określając tę resztę mianem SB-ków, oderwanych od koryta czy co tam jeszcze w rytualnych formułkach polityków PiS się pojawia. Ale tej wojny nie da się wygrać, bo przeciwnicy obozu władzy też są u siebie i nie mają gdzie się wycofać. Można tylko eskalować konflikt – co zresztą właśnie się dzieje – doprowadzając kraj do katastrofy. Czy historia nie nauczyła nas bardzo boleśnie, że gdy Polacy skaczą sobie do gardeł, Polska wcale nie wychodzi z tego zwycięsko?
Prezydent Andrzej Duda ma – z racji sprawowanego urzędu i silnego mandatu społecznego (wciąż prowadzi w rankingach zaufania do polityków) – niepowtarzalną szansę, by krzyknąć „Dość!”. Aby to zrobić musi jednak wzbić się ponad logikę partyjnego sporu, ba – musi rzucić na szalę swoją drugą kadencję. Ale od głowy państwa należy wymagać, by w pierwszej kolejności kierowała się interesem Rzeczypospolitej – a dopiero potem patrzyła na swój prywatny interes.