To był czarny tydzień dla inwestorów lokujących oszczędności na parkietach emerging markets. Ich portfele skurczyły się o prawie 5 proc., najwięcej w tym roku. Czterodniowa seria spadków sprawiła, że w piątek indeks MSCI EM znalazł się blisko dołka z połowy października. Jego przełamanie, sądząc z determinacji sprzedających, jest bardzo możliwe i będzie oznaczało, że indeks znajdzie się najniżej od początku czerwca.
Dlaczego inwestorzy w takiej panice w ostatnich dniach pozbywali się akcji? Przecież na świecie nie wydarzyło się nic, co świadczyłoby o nadciągającej katastrofie, a wojny we wschodniej Ukrainie i z państwem islamskim weszły w fazę uśpienia. Sygnał do pozbywania się akcji firm z rynków rozwijających się dali Chińczycy. Na giełdzie w Szanghaju od kilku miesięcy trwały dynamiczne zwyżki, które wyciągnęły indeks SSE Composite na najwyższy poziom od I półrocza 2011 r. Równocześnie z chińskiej gospodarki napływały kolejne informacje, że radzi sobie ona znacznie gorzej, niż zakładano. To wskazywało na spekulacyjne podłoże zwyżek. Stara reguła giełdowa podpowiada, że im dłużej pompowany jest taki balon, z tym większym hukiem musi pęknąć. Nastąpiło to w ostatni wtorek, gdy indeks SSE Composite najpierw zyskiwał ponad 4 proc., by zakończyć dzień na przeszło 5,4-proc. minusie. Była to największa jednorazowa przecena od 2009 r. Kolejne dni w Szanghaju minęły już w znacznie spokojniejszej atmosferze. Wtorkowe tąpnięcie sprawiło jednak, że chińska giełda zakończyła tydzień na 2-proc. minusie, co i tak było najlepszym wynikiem spośród wszystkich rynków wschodzących.
Na drugim biegunie była giełda moskiewska, do czego inwestorzy mogli się już przyzwyczaić w ostatnich miesiącach. Indeks Micex stracił w ciągu pięciu ostatnich dni blisko 14 proc. (zmiana liczona w euro). Od początku roku spadek sięga już 39 proc., co oznacza, że tamtejszy parkiet jest w tym roku zdecydowanie najgorszym miejscem do inwestowania spośród wszystkich rynków wschodzących. Ostatni tydzień przyniósł kolejną serię fatalnych informacji makroekonomicznych z Rosji. Paniczny odpływ kapitału, drożejąca żywność (co jest skutkiem embarga na jej import, wprowadzonego przez Moskwę w odpowiedzi na sankcje Zachodu) oraz rosnąca inflacja zmusiły Bank Rosji (czyli bank centralny) do podwyżki o 1 pkt proc. głównej stopy procentowej. Wynosi ona już 10,5 proc. Zdaniem ekspertów podwyżka była zbyt ostrożna. Część z nich oczekiwała zmiany aż o 3 pkt proc. Warto przypomnieć, że jeszcze na początku roku główna stopa procentowa w Rosji wynosiła 5,5 proc. Ruch banku centralnego nie zdołał powstrzymać deprecjacji rubla. W piątek wieczorem za euro w Moskwie trzeba było już płacić 71,7 rubla, a za amerykańskiego dolara – prawie 58 rubli. W obu przypadkach były to najwyższe kursy w historii.
Rosyjską gospodarkę i budżet pogrąża też taniejąca ropa naftowa. Jej ceny spadły do najniższych poziomów od pięciu lat. Cierpią też na tym inne gospodarki surowcowe, w tym brazylijska. Dlatego w zeszłym tygodniu główny indeks giełdy w Sao Paulo stracił prawie 11 proc. Na postrzeganie południowoamerykańskiej giełdy w ostatnich miesiącach olbrzymi wpływ ma też gigantyczna afera korupcyjna w Petrobrasie, największej brazylijskiej firmie petrochemicznej i równocześnie największej spółce notowanej na tamtejszym parkiecie. Policja szacuje, że mafia na podstawie fikcyjnych zleceń, za które płacił Petrobras, wyciągnęła z tej firmy w ostatnich latach aż 3,8 mld dolarów amerykańskich. Sytuacja koncernu jest na tyle trudna, że musi sięgnąć po wsparcie rządowe.