Życie zielonych stworków na tytułowej planecie jest karykaturalnym obrazem Ameryki z epoki mccarthyzmu. Wszyscy mieszkają w identycznych jednorodzinnych domkach ze starannie przystrzyżonymi trawnikami, a w powietrzu wyczuwalny jest strach przed inwazją obcych. Niesfornym dzieciom matki opowiadają ku przestrodze bajki o ludziach, którzy w każdej chwili mogą zaatakować i zburzyć idyllę kosmitów.
Tymczasem na planecie ląduje statek z astronautą Chuckiem Bakerem na pokładzie. Przerażone stworki uznają go za śmiertelne zagrożenie. Jedynym, który nie ulega zbiorowej histerii, jest nastoletni Lem pracujący w miejscowym planetarium. Gdy ścigany Baker trafi tam przez przypadek, Lem postara się mu pomóc na przekór panującemu fanatyzmowi.
W tej hiszpańsko-brytyjsko-amerykańskiej produkcji najlepiej wypada satyra na mentalność społeczeństwa karmionego strachem przed innymi. Świetne są zwłaszcza sceny, w których mieszkańcy planety podejrzewają się wzajemnie o służenie wrogowi lub oglądają programy poświęcone rzekomej inwazji. W tym świecie oskarżenie, że ktoś jest androidem, to najgorsza z możliwych obelg. Sugeruje bowiem bycie pod wpływem ludzi.
Twórcy czerpali inspirację z niskobudżetowych filmów science fiction, które powstawały w latach 50. ubiegłego stulecia. W większości tych produkcji kosmici próbowali unicestwić Ziemię. Tu jest na odwrót. Obcym okazuje się człowiek – w dodatku zagubiony niczym E.T. Stevena Spielberga. Miłośnicy gatunku odnajdą również nawiązania do „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, „Obcego”, a nawet „Wall-E”.
Ta zabawa w cytowanie klasyki jest, niestety, wtórna. Twórcy popełniają błąd, bezrefleksyjnie naśladując koncepcję rodem ze „Shreka” (scenariusz napisał Joe Stillman, scenarzysta przygód zielonego ogra). Żarty i nawiązania pozbawione są erudycji, którą zaskakiwała antybajka studia DreamWorks.