[b]Od 30 lat mieszka pani w Stanach Zjednoczonych, zajmując się kinem oraz fotografią. Czy kiedykolwiek czuła się pani wykorzeniona?[/b]
[b]Shirin Neshat:[/b] Ciągle się przemieszczam. Czasem budzę się w nocy i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Jako Iranka czuję się wykorzeniona, bo mieszkam poza ojczyzną, w której nie da się żyć. Jednak jestem artystką, a tacy nie przynależą nigdzie, wiodą życie samotnych nomadów pozbawionych poczucia bezpieczeństwa. Bycie pozbawionym swojego miejsca to dziwne uczucie. Nie ma się innego wyboru, jak tylko zaadaptować się do sytuacji, umościć sobie gniazdko. Tak naprawdę dopiero w Nowym Jorku poczułam się jak w domu. Czasem tęsknię za niezmiennością, bo wykorzenienie jest emocjonalnie druzgocące. Taki smutek wypełnia kobiety w moich filmach. One nigdzie nie przynależą, zawsze są w drodze – silne i odważne uciekinierki. Buntowniczki nienależące do żadnej wspólnoty.
[b]Przedstawia pani sytuacje graniczne. Czy u ich podłoża leżą ekstremalne przeżycia?[/b]
Sztuka jest rodzajem terapii, zwłaszcza gdy stapia się w jedno z życiem. Trzeba doświadczyć tego, o czym opowiada się światu. Nie można zajmować się trudną tematyką, żyjąc wygodnie. Nie da się oddzielić artysty od jego dzieł.
[b]Z jakiej perspektywy opisuje pani świat? [/b]