Orły bez skrzydeł

Pięć najgorszych polskich filmów minionego roku

Publikacja: 23.02.2013 00:01

Uwielbiam symetrię. Branża zbiera się rozdawać Orły za filmowe zasługi, więc my podnosimy to, co branża wolałaby wstydliwie ukryć. Filmy najgorsze – a uzbierała się niezła gromadka. Mamy tu jednak własne typy i nie zawahamy się ich użyć. Nie, nie żeby się pastwić nad kalekami. Do tego wystarczyłoby parę przymiotów typu „padaka", od których puchnie internet. My te dziełka starannie wylegitymujemy. Wchodzimy w film, obracamy go pod światło, nicujemy. Żeby odessać wszystkie smaczki. Żeby zapytać, skąd taka piękna katastrofa.

1. „Komisarz Blond i oko sprawiedliwości", czyli imitacja podróby

Głupizna, choć nieinwazyjna. Nienabzdyczona, bez piór w tyłku (wśród naszych głupizm miła odmiana). Pomysł był taki, żeby się podczepić pod Bonda i dać jego warszawski ekwiwalent. Pomysł nie wyszedł poza pożyczkę nazwiska, bo twórcy od razu podmienili Bonda na inspektora Clouseau. Taki komisarz-blondynka w polskiej policji. Co z punktu grozi ośmieszeniem, ale twórcy postanowili brnąć. Rzecz obmyślił i wykonał Mariusz Pujszo. On jest jak kampania wrześniowa – ponosi klęskę za klęską, ale się nie poddaje. Na wstępie puszcza się na uroczą zgadywankę. Barman mu nalał, wymieszał (choć winien był raczej wstrząsnąć). Ten przechylił łyk i wyrecytował na jednym oddechu: „dżin, brandy, wódka po trzydzieści gram, trzy rodzaje wermutu po dziesięć gram, tabasco. I oczywiście musiałeś dodać trzy krople płynu do spryskiwaczy". Zaimponowało, nawet zawodowcom. Ukazał się tu i Paweł Deląg (pamiętamy „Quo vadis", czyli „czyste fryzjerstwo"). Bulwarówki podają, że podobno artysta próbuje swoich sił na Zachodzie, gdzie ma się pisać Delong. I Mirosław Zbrojewicz, przystrzyżony na marines, jak to amerykański generał. Z tym że jak wypije, to ostatnie krople wytrząsa ze szklanki jak menel pod wiejskim sklepem.

Z grubsza chodzi o to, że spis rosyjskich agentów operujących po całym świecie znajduje się pod plombą w gębie pewnego policjanta, a potem w palniku kuchenki gazowej – wszystko jak za okupacji. No i ci Rosjanie. Taki wygłosi swoje słynne „kura nie ptica, Polsza nie zagranica", choć dalibóg powinno być: „kurica nie ptica...". Dość się tego nasłuchaliśmy, żeby zapamiętać. Podobnych mijanek więcej. W ścieżce dźwiękowej na przemian „Lot trzmiela" i „Gaudeamus igitur", choć jedno i drugie bez związku z sytuacją na ekranie. Humor jest tego gatunku, że jak Jan Blond siądzie na krześle, to mu się to krzesło pod pupą rozpada. Już mu się zdaje, że obcy szpieg trzyma go pod lufą, a to w tę pupę dźgnął go pałką policyjny manekin. Wszelkie aluzje dozwolone. Ale i tak najwięcej jest w filmie plucia, charczenia i rzygania. Z tym że tej parady konceptu starcza tylko na pierwszą połowę. Potem zabawa siada. Powodów do rechotu może byłoby i więcej, ale co z tego, skoro kamera raz po raz gubi ostrość...

2. „Big Love", czyli upadek „młodych, wykształconych..."

O ile „Komisarz Blond" rozbraja, o tyle ten film przeczołguje. Wystartował z górnego C. Że niby polska wersja „Pigmaliona", że thriller o tym, jak to silne ego zabija miłość i podobne. Z tym że pani reżyser Białowąs najwyraźniej zrobiła film wbrew własnym intencjom. Bo to, że pewien psychopata zatłucze w końcu obiekt swej obsesyjnej miłości, można było przeczuć od pierwszych kadrów. I dobrze. W filmie jednak niebacznie zaczyna chodzić o co innego: jak tu się kochać, skoro ma się tak felerne pochodzenie. Bo zamiast tragedii miłosnej mamy tu bezlitośnie schlastane pokolenie „młodych, wykształconych..." itd. Ona to ledwie 15-letnia lolitka, córka wziętej aktorki (lekarka z telenoweli). Jak śpiewa w klubie, gdzie młodzi menedżerowie odreagowują po godzinach, to publiczności i tak najbardziej podoba się, że statyw mikrofonu traktuje jak fallusa. Zrywa się z lekcji – wystarczy, że bliżej nieznany koleś zatrzyma się pod szkołą furgonetką (!). Tą furgonetką nad zalew i po oszczędnej konwersacji zabawa na pace w mamę i tatę. I to pokazana z detalami, jakich niejeden pornos skąpi. Młodzi artyści film dedykowali swemu opiekunowi Januszowi Morgensternowi. Nie wiadomo, czy ten by się ucieszył z prezentu. U niego jak Mikulski dobierał się do jednej czy drugiej agentki, to kamera najeżdżała, po bożemu, na obrazek na ścianie. A tu jednorazowy amant po wszystkim nawet nie jest ciekaw jej telefonu – swój daje po naleganiach i na odczepnego. Sam zatrudniony w instytucie za mikroskopem, choć mu jeszcze trochę brakuje, bo nie umie jeść sushi pałeczkami. W każdym razie nieźle prosperujący luzak. Spodnie nisko opuszczone w kroku i reszta jak z podręcznika: wino ciągnięte z gwinta, macanki gdzie popadnie, najchętniej na ulicy. Nawet kultowy pasaż piwny w podziemiach Warszawy Zachodniej nadał się do pieszczot. Obojga zblazowanych normy nie dotyczą. Jak policja wręcza im mandat za głośne słuchanie Kazika po 22, to on ten mandat drze, a tej, co zgłosiła, maluje napis „suka" na witrynie. I jeszcze skrzynkę pocztową wykopie ze ściany, żeby się wyładować. Jak się nie udaje w automacie złowić pluszaka, to automat zostaje potraktowany z półobrotu. Oboje się tatuują (cały czas macanki) i oczywiście zioło w trakcie prowadzenia samochodu, żeby luz był pełen. Ech, wzdychamy za panią reżyser, ci „młodzi, wykształceni...", jak oni po tym wszystkim mają nie sfiksować?

3. „Sztos 2", czyli najlepsze balangi były w stanie wojennym

Widza witają dolarowy banknot i góralska muzyka: oba akcenty miłe. Poza tym: film-sitwa. Bo to i Szyc, i Zbrojewicz, i Linda, i Pazura. A w kompanii jeszcze sfery dziennikarskie: Marcin Meller i Andrzej Morozowski. I to nawet nie szkodzi, byle nie wywoływało odruchów wymiotnych, skoro wszystko pięć razy przemielone. Bo już w pierwszej części pooglądaliśmy sobie cinkciarzy, dla których PRL to było eldorado. I tu – jak poprzednio – rzecz biegnie o tym, jak podłożyć frajerowi ścinki z „Trybuny Ludu" zamiast biletów Narodowego Banku Polskiego. Miała być śmiała kontrpropozycja dla kina martyrologicznego: na ulicach skoty, ZOMO grzeje łapska nad koksownikami, z alkoholi jest pół litra na kartkę raz na miesiąc, a tu państwo cinkciarstwo bawi się do upadłego. Jak cinkciarz zamawia w lokalu dwa winka dla dziewczynek, to kelner w pas się kłania: „Służę uprzejmie, panie mecenasie!". Tyle że w miarę upływu fabuły nie ma już nic ponad nieustanne toasty i wtórowanie knajpianemu szansoniście, który wykonuje Krawczyka. Generalnie wszystko się tu ze wszystkim kojarzy. Na przykład w ścieżce dźwiękowej zabrzmi nagle solówka z „Riders of the Storm" The Doors (odpowiedzialny: Krzesimir Dębski). Ni z gruchy, ni z pietruchy. Z muzyką zresztą więcej asocjacji. Oto Pazura używa sobie na przygodnej pani (co w szczegółach pokazane), a tu mu do rytmu wtóruje Krajewski z „Nie spoczniemy, nim dojdziemy". No, takie wykorzystanie przeboju subtelnego balladzisty to mistrzostwo, że pogratulować. I gdzie te czasy, gdy Krajewski ilustrował takie niewinne dykteryjki jak „Kogel mogel". Jak ktoś w Krakowie zamawia tatara, to mu do kwatery wparowuje Lajkonik. Boki zrywać! I jeszcze kilkuletni Adaś w Zakopanem, który dopiero co przymierzył narty i boi się skoczyć z pagórka. Ale cinkciarze udzielą mu kilku bezcennych rad i niebawem pofrunie. Wreszcie kryptocytat z Wieniawy: „Wódeczka? Piwko? – I winko!". I jeszcze paradna scena, gdy cinkciarze przekradają się stołecznymi kanałami i wspominają powstanie warszawskie. Ostatecznie – jak retro to retro.

4. „Supermarket", czyli maszynka do mięsa (ludzkiego)

Wiemy, wiemy: miało być kino gatunkowe. Okaz nadwiślańskiego horroru, z tych bardziej psychologicznych. Tylko że kino gatunkowe dzieje się wówczas, gdy taki gatunek pęcznieje latami, nawarstwia się z kolejnymi tytułami, jak – nie przymierzając – amerykański western. A jak film wychynie jak diabeł z pudełka, bo z przodu nic i z tyłu nic, to dopiero jeden okaz, a nie gatunek. W dodatku zanim się ten obiecany horror rozpędzi, mamy swojszczyznę, czyli rzeczony supermarket, który miele ludzkie losy i charaktery, że i Maria Konopnicka by się popłakała. Bo tak: menedżer terroryzuje personel i każe sprzedawać ryby, mimo że przeterminowane. Szef ochrony zrywa z szafek na ubrania tradycyjne fotki gołych panienek i goni, jak ten czy tamten próbuje zapalić w kącie. A i tak – okazuje się – nie upilnował sklepu na 80 tysięcy. Tyle nakradli. Nawet telewizory wynosili bez płacenia. Na parkingu przed marketem to nawet akumulator potrafią zwinąć z mercedesa. A personel traktuje robotę w takim molochu jako życiowe upokorzenie i dowód na ostateczna klęskę. Nic dziwnego, że nie rozmawia, tylko warczy. Dookoła więc słychać ojczyznę-polszczyznę, żeby rzecz była środowiskowo wiarygodna. Króluje d...a. Dlatego ochroniarz ochroniarza nie zapyta, broń Boże, czy mają trudną sytuację, ale centralnie: „Aż tak się nam d...ą pali?". Klienta nie poprosi bynajmniej, by ten usiadł, tylko zleca: „Siadaj na d...ę!", Żeby być dobrze zrozumianym. Kiedy składa sprawozdanie z rewizji klienta, zastrzega: „W d...ę mu nie zaglądałem". I tak godzina z okładem. Ale to wszystko i tak bez znaczenia, skoro opowieść się ciągnie jak panience dyżur na kasie.

5. „Kac Wawa", czyli orgazm bez końca

Zgoda, film imprezowy. Nie musi być Zanussi, nie musi być Kieślowski. W multipleksach takie coś żyje tydzień, za to nastolatki ściągną go z Chomika w ilości niepoliczalnej. Bo ten film to marzenie gimnazjalisty. I wtedy wcale nie szkodzi, że to film na jeden pokój hotelowy i piątkę pajaców. Z tym że „Kac Wawa" się skompromitował równo przed rokiem, kiedy to producentowi się ubzdurało, że krytyk Raczek jednym wpisem internetowym zepsuł mu interes życia. Ale my nie o tym, bo to by było zbyt łatwe. Pogrzebmy dziełku nieco w treści. Oto wieczór panieńsko-kawalerski, zresztą symultanka. Panna młoda i druhny obstalują sobie chippendalesów, przyszły pan młody z kumplami zaklepują zaś jak leci: gorzałę, panienki z agencji, limuzynę jak dla Elvisa i biały proszek. Ten ostatni się wprawnie rozsmarowuje paluchem po zębach albo wciąga, ustawiwszy wcześniej ścieżkę kartą kredytową. Klasyka. Po czym rusza ekstatyczny wieczór. Jednak z każdą godziną coraz mniej tej zabawy, za to wiochy więcej. Panienki się, owszem, doprasza do stolika, ale jak te sugerują kolejną butelkę szampana, to się je pyta, czy się czasem wcześniej śledzi nie najadły, że je tak suszy. Jest śmiesznie, bo Mariusz Pujszo zsiusiał się w spodnie, co usiłuje zatuszować z wykorzystaniem suszarki do włosów. Inni koledzy ulżą sobie za to śmiało pod palmą na rondzie de Gaulle'a. Co nie zdumiewa ani nie gorszy, bo oni już przebywają w innym wymiarze. Więc się nie denerwują, tylko wk...ją. Nie mówią, tylko pi...lą. A jak mówią, to per „cwelu" i „szmato". Jak to klientowi wadzi, to wystarczy mu przyłożyć z dyńki. Po co to wszystko? Wiadomo: niech się cała Polska (14 proc. bezrobotnych) patrzy, jak się warszawka bawi, i niech zielenieje z zazdrości. Z tym że jest to raczej ta warszawka, co to z pleksi, szkła i tureckiego marmuru. Tandeta i pozór. Bo ci wszyscy rycerze kieliszka, okazuje się, są uwieszeni u spódnicy mamusi, której pieska muszą zabawiać, bo inaczej mamusia przykręci kurek. W rezultacie więc ta pokazucha warszawska wcale nie imponuje, jest nieznośnie nadęta i żałosna. Wrażenie byle czego pogłębia fakt, iż kręcone to z ręki, dźwięk rejestrowany na planie (pogłos, że ledwo można zrozumieć). Ale „Kac" ma jeden niezaprzeczalny atut edukacyjny. Na ścianie w burdelu wisi akt autorstwa Jerzego Nowosielskiego. Który z tego powodu przewrócił się w grobie już trzy razy.

Uwielbiam symetrię. Branża zbiera się rozdawać Orły za filmowe zasługi, więc my podnosimy to, co branża wolałaby wstydliwie ukryć. Filmy najgorsze – a uzbierała się niezła gromadka. Mamy tu jednak własne typy i nie zawahamy się ich użyć. Nie, nie żeby się pastwić nad kalekami. Do tego wystarczyłoby parę przymiotów typu „padaka", od których puchnie internet. My te dziełka starannie wylegitymujemy. Wchodzimy w film, obracamy go pod światło, nicujemy. Żeby odessać wszystkie smaczki. Żeby zapytać, skąd taka piękna katastrofa.

Pozostało 95% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów