Młody, przystojny mężczyzna jedzie samochodem po ośnieżonej drodze. Nagle słyszy uderzenie. Z pobliskiej górki, w ciągu jednej chwili, zjechały małe saneczki. Uderzyły w maskę jego auta. Mężczyzna wyskakuje z samochodu. Oddycha z ulgą. Dziecku nic się nie stało, siedzi nieruchomo na sankach, jest tylko oszołomione i przestraszone. Mężczyzna bierze chłopca za rękę i prowadzi do pobliskiego domu. W drzwiach słyszy tylko przeraźliwy krzyk matki: „Gdzie jest Mikołaj?" Jej drugi synek zginął pod kołami.
Całe zdarzenie nagrała przydrożna kamera. Nikt nie ma wątpliwości - nie było tu żadnej winy kierowcy. Ale fakt pozostaje faktem: dziecko nie żyje. Z jego śmiercią będzie musiała się uporać rodzina - matka i brat, ale też nieumyślny zabójca. Nawet jeśli jest niewinny.
W „Every Thing Will Be Fine" Wim Wenders portretuje ludzi, którzy po tym wypadku muszą żyć dalej. Ale potwornej drzazgi długo nie będą mogli się pozbyć. Może nigdy.
— Nie wymyśliłem tego tematu — mówi Wenders. — On sam przyszedł do mnie. Gotowy scenariusz przysłał mi Bjorn Olaf Johannessen, norweski scenarzysta, którego poznałem na festiwalu Sundance. Interesowały mnie pytania: Jak można dość do siebie po takim wypadku, nawet jeśli nie ponosi się za winy? Jakie relacje mają obce osoby, które połączyła ogromna trauma?
Wenders obserwuje swoich bohaterów przez 12 lat. Pokazuje, jak przeżywają ból, jak uczą się od nowa funkcjonować w swoim świecie, który już nigdy nie będzie taki sam. Próbuje zrozumieć, jaki wpływ na ich życie miało tragiczne doświadczenie, którego musieli doświadczyć. Mężczyzna jest pisarzem, po tym, co przeżył jego książki stają się głębsze i ciekawsze. Kobieta zawsze już będzie bała się nagłego warkotu samochodu i - jak w trenie Broniewskiego po śmierci Anki - patrzyła z niepokojem na firankę poruszaną przez wiatr.