Korespondencja z Berlina
„Ktoś powiedział, że człowiek ma zdrową psychikę, jeśli wie skąd pochodzi, w jakim miejscu jest i dokąd zmierza. Ja wierzę, że to zdanie odnosi się również do społeczeństw. I że rumuńskie społeczeństwo nie będzie zdrowe, dopóki uczciwie nie rozliczy się z przeszłością — zarówno niedawną, jak i tą odleglejszą — twierdzi Radu Jude, który po dwóch współczesnych filmach, sięgnął po historyczny kostium.
Akcja „Aferim!" toczy się w górzystym terenie Wołoszczyzny, w XIX wieku, gdy kraina ta była jeszcze pod wpływami Turcji, Rosji i Austrii. Bohater filmu, stróż prawa, razem ze swoim synem przemierza konno kraj w poszukiwaniu cygańskiego uciekiniera-niewolnika. Jego zleceniodawcą jest bogaty bojar, który chce się wymierzyć Cyganowi karę za to, że uwiódł mu żonę. Nieważne, że to ona Roma sprowokowała, winni są oboje.
Radu Jude robi film o prawie, zemście, poczuciu sprawiedliwości. Syn konstabla chce Cygana uwolnić: „Jest niewinny" — mówi do ojca. Ale starego policjanta nie interesuje ustalanie prawdy. On ma doprowadzić uciekiniera do bojara i zainkasować pieniądze. A po drodze sprzedaje jeszcze na targu małego, zrozpaczonego cygańskiego chłopca. Jude w westernowej formie pokazuje handel ludźmi, który odbywał się nie na południu Ameryki, lecz na terenach jego kraju. Odsłania wstydliwy epizod z historii Rumunii tak jak Steve McQueen odsłaniał wstydliwy epizod z historii Stanów Zjednocznych. Ale „Aferim!" działa mocniej, bo mało kto o handlu Romami wie. Film ma też czystą, artystyczną formę, trochę humoru, doskonałe zdjęcia.
Choć przyznam, że oglądając ten film myślałam o „Papuszy". Tak naprawdę poza czarno-białymi zdjęciami i spojrzeniem na cygański los niewiele te dwa obrazy łączy. Ale „Aferim!" zostało świetnie w Berlinie przyjęte, jest dziś wymieniane jako jeden z faworytów festiwalu. I trochę żal, że absolutnie wybitna „Papusza" nie miała tyle szczęścia.