— Każdy dzień w Berlinie będzie dla mnie świętem — powiedział przewodniczący jury, reżyser Darren Aronofsky podczas konferencji prasowej otwierającej festiwal. Zapewnił też, że nie czyta żadnych opisów filmów, żeby się nimi nie sugerować.
Również aktorka Audrey Tautou stwierdziła, że nie będzie szukać w prasie recenzji konkursowych tytułów. Z zasady zresztą nie czyta recenzji. Także ze swoich filmów. — Generalnie nie lubię oceniania sztuki — dodała. — Ale na festiwalu nie ma problemu. Jurorzy nie głosują przeciwko filmom, lecz za nimi.
Poza tą dwójką w jury zasiadają: aktor Daniel Bruhl, reżyserzy Claudia Llosa i Bong Joon- ho, pisarz Matthew Weiner, producentka Martha De Laurentiis.
Jak będą obradować? — Tu jest demokracja — odpowiedział przewodniczący tegorocznego berlińskiego jury na pytanie chińskiego dziennikarza czy będzie wykorzystywał swoją pozycję, by wywrzeć wpływ na werdykt.
Kto więc ma szansę wyjechać z Berlina ze Złotym Niedźwiedziem? Nie pojawiło się w Berlinie żadne arcydzieło - film, który zachwyciłby wszystkich. Mistrzowie na ogół zawiedli, choć „Knight of Cups" Terrence'a Malicka ma w sobie jakąś przejmującą pustkę i wydaje się być w stylu, który lubi Darren Aronofsky. Ale na dziennikarskiej giełdzie częściej wymieniane są inne tytuły. Prym wiedzie rumuński, czarno-biały western „Afarim!" Radu Jude o handlu cygańskimi niewolnikami w XIX wieku. Świetne notowania mają trzy filmy południowoamerykańskie. Chilijski „Klub" Pablo Larraina - wielkie oskarżenie Kościoła o tuszowanie przewinień księży. Gwatemalski „Wulkan" o dramatycznym losie Indian. A wreszcie dokument „The Pearl Button" Patricio Guzmana. Są też admiratorzy kina niemieckiego, które pokazuje dziś śmiało skutki transformacji i połączenia dwóch różnych części kraju po upadku muru berlińskiego.