Nie było w tym roku filmu, który całkowicie zdominowałby oscarową galę, ale największym wygranym jest niewątpliwie „Birdman" Alejandro Gonzaleza Inarritu, który zdobył cztery ważne statuetki: dla najlepszego filmu, za reżyserię, scenariusz i zdjęcia.
Ta decyzja członków Amerykańskiej Akademii Filmowej jest dość znacząca. Postawili oni na film bardzo dobry i gorzki, ale jednak o swoim, filmowym, świecie. „Birdman" to historia aktora, który przed laty zasłynął jako superheros, ratujący świat Człowiek Ptak z kasowej superprodukcji, a po latach próbuje wrócić na szczyt, ale też udowodnić, że jest dobrym aktorem.
Próbuje zrzucić z siebie ptasie pióra, wystawia na Broadwayu ambitną sztukę Carvera. Ale „Birdman" jest również opowieścią o smaku sławy, którego nie można zapomnieć. O budowaniu wokół siebie iluzji. Rzeczywistość gwiazdora zaczyna się mieszać z fikcją, a prawdziwe życie – z wytworami wyobraźni. Inarritu gra tu z popkulturą i z widzami.
Kreacyjny „Birdman" został uznany za najlepszy film w czasie, gdy na ekranach króluje życie. Większość pokonanych filmów opierała się na faktach, autentycznych biografiach. I to wcale nie awanturników, bohaterów wojennych czy hollywoodzkich gwiazd, lecz informatyków, ludzi mediów, biznesmenów, czasem polityków – tych, którzy dzisiaj mają największy wpływ na naszą rzeczywistość.
Bohaterem „Gry tajemnic" jest brytyjski matematyk, który w czasie II wojny światowej pracował nad złamaniem kodu Enigmy, „Foxcatchera" – zakompleksiony multimilioner psychopata, który w latach 80. poprzedniego wieku postanowił zbudować silną drużynę amerykańskich zapaśników, „Selmy" – Martin Luther King, „Teorii wszystkiego" – astrofizyk Stephen Hawking walczący ze stwardnieniem zanikowym bocznym, „Snajpera" – komandos Chris Kyle.
W pobitym polu został również faworyzowany przez krytyków „Boyhood" – historia wprawdzie fikcyjna, ale znajdująca się blisko życia. Richard Linklater kręcił ją po kilka dni przez 12 lat, w tym czasie bohaterowie starzeli się, dzieci dorastały, a w tle zmieniała się Ameryka.
I właśnie w takim roku akademicy najwyżej wynieśli „Birdmana", w którym Michael Keaton potrafi fruwać nad Nowym Jorkiem, niesiony wspomnieniami i wyobraźnią. Czyżby Hollywood zatęsknił do kina bardziej kreacyjnego?