"Rzeczpospolita": Dzisiaj przypada piąta rocznica śmierci słynnego scenarzysty Jerzego Stefana Stawińskiego. Kiedy pomyślał on, że mógłby pracować w branży filmowej?
Wiesław Kot: Stawiński chciał być pisarzem, ale nie bardzo miał o czym pisać. Walczył w powstaniu warszawskim, przeszedł kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia, ale do połowy lat 50. nie wolno było o tym wspominać. Dorabiał jako redaktor, tłumacz i dziennikarz. Był tak biedny, że zaczął sprzedawać meble z własnego mieszkania.
Kiedy to się zmieniło?
Zaczął pisać reportaże. W tamtych czasach władza ludowa wysyłała pisarzy tam, gdzie powstawały „wielkie budowy socjalizmu". Pisarze mieli tworzyć powieści reportażowe. Tadeusz Konwicki pojechał do Nowej Huty, a Witold Zalewski opisywał traktory w PGR-ach. Dołączył do nich Stawiński i zajął się pisaniem o kolejarzach. Przedstawił losy starego maszynisty Orzechowskiego, który ginie pod parowozem. Wtedy Tadeusz Konwicki poradził mu, by zgłosił się z tym materiałem do Komisji Ocen Scenariuszy. Stawiński zaniósł opowiadanie do komisji na ulicy Puławskiej w Warszawie, gdzie kazano mu przerobić tekst tak, by miał optymistyczne zakończenie. Ale wcześniej wypłacili mu zaliczkę w wysokości 1875 złotych. To była dla niego gigantyczna suma. Na podstawie przerobionego tekstu powstał film „Człowiek na torze" w reżyserii Andrzeja Munka.