Przed 30 laty do władzy w Chinach doszedł Deng Xiaoping. Jedna z pierwszych jego decyzji dotyczyła europeizacji chińskiej armii. Postanowił mianowicie, że żołnierze nie będą już jedli pałeczkami, tylko łyżkami. A zamówienie kilku miliardów aluminiowych łyżek postawiło na nogi pewien wielki, choć przeżywający poważne trudności, koncern metalurgiczny.
Ta historia stała się motywem wielu żartów, a także marzeń menedżerów wielkich firm. – Ach, gdyby tak – myśleli sobie – każdy Chińczyk kupił dodatkowo jedną parę skarpetek, zjadł jedną bułkę więcej, wypalił dodatkowego papierosa (niepotrzebne skreślić), to obroty mojej firmy wzrosłyby 100-, 200-, 300-…-krotnie.
Żarty się skończyły, bo marzenia zaczynają się spełniać. Chińczyk je więcej i więcej kupuje. Większość tego popytu zaspokajana jest przez galopującą gospodarkę chińską. A to sprawia, że ożył światowy przemysł górniczy i metalurgiczny, a ceny ropy skoczyły tak, że nawet naftowi szejkowie łapią się za głowę, nie wiedząc, co robić z zarobionymi pieniędzmi.
Dopóki ruch cen wywołany wielkim bodźcem importowym dotyczył dóbr inwestycyjnych, był to dla świata raczej powód do radości. Zupa, a ściślej mleko rozlało się dopiero wtedy, kiedy chiński premier Wen Jiabao zaczął śnić. A po obudzeniu się powiedział: Miałem sen – sen, że jesteśmy w stanie dostarczyć wszystkim Chińczykom, a zwłaszcza naszym dzieciom, pół litra mleka dziennie.
Sen ten, jak to na ogół bywa ze snami chińskich przywódców, szybko się zaczął materializować, wywołując trzęsienie ziemi na światowym rynku mleczarskim. Średnia cena mleka w Unii Europejskiej we wrześniu (są to najświeższe dane) skoczyła do 35,29 euro za 100 kg (o 8,37 euro, czy, jak kto woli, 34 proc. więcej niż przed rokiem). I nie jest to koniec wzrostu. W Niemczech się szacuje, że tylko przez wrzesień i październik ceny wyrobów mleczarskich zwiększyły się o jedna trzecią.