W poniedziałek, 15 września, WIG stracił 3,6 proc. Można powiedzieć, że i tak mało w porównaniu ze spadkami indeksów na światowych giełdach. Dla niektórych nie jest to jednak mało. Na przykład dla przyszłych emerytów. W otwartych funduszach emerytalnych jest ulokowane 140 mld zł, a zatem spadek kursów akcji oznacza ubytek kilku miliardów złotych.
Szczęśliwie nie ma jeszcze osób, które przechodziłyby na emerytury wypłacane z nowego systemu, a zatem ów ubytek jest wirtualny. Naiwnością jednak byłoby przypuszczać, że takich jednorazowych czy trwających dłużej spadków (przypomnijmy, że WIG jest na najniższym poziomie od trzech lat) w przyszłości nie będzie.
I tu rodzi się pytanie. Czy sprawiedliwe jest, aby dwie osoby, które wpłaciły do OFE tyle samo (licząc netto), ale w różnych momentach przeszły na emeryturę (jak wiadomo, często jest to przejście wymuszone), miały zupełnie różne emerytury z powodu czynników całkowicie od nich niezależnych. Pytania tego nie można zbyć twierdzeniem, że w długim okresie inwestycje funduszy emerytalnych są bardzo opłacalne, bo na przykład Dow Jones przez 112 lat powiększył się 109-krotnie, czyli w tym czasie średnia rentowność inwestycji na giełdzie amerykańskiej wyniosła 8,7 proc. (na innych giełdach zysk był zapewne zbliżony). Ludzie nie żyją jednak tak długo i dla przyszłych emerytów ważniejsze są krótsze perspektywy. Sądzę, że zwłaszcza ci starsi chętnie zgodziliby się na wprowadzenie amortyzatorów zabezpieczających ich przed takimi „losowymi” stratami. I to nawet kosztem obniżenia rentowności inwestycji i wysokości emerytury.
Oczywiście, łatwo narazić się na krytykę, że takie odchodzenie od rozwiązania czysto rynkowego i czynienie systemu emerytalnego „bardziej sprawiedliwym” w istocie oznacza powrót do poprzedniego systemu i jest groźne dla budżetu. To prawda. Ale nasz system i tak nie jest – na szczęście – czysto kapitałowym i zawiera elementy solidaryzmu. Najprostsze przykłady to sposób ustalania wysokości emerytur (uśrednienie okresu dalszego trwania życia kobiet i mężczyzn) oraz dyskutowana obecnie kwestia dziedziczenia emerytur (skoro wyliczamy emeryturę, biorąc pod uwagę średnią długość życia, to decydujemy, że emeryci żyjący krócej finansują świadczenia osób długowiecznych, co czyni dziedziczenie kapitału emerytalnego niemożliwym). Problem nie sprowadza się zatem do alternatywy: liberalizm czy solidaryzm, ale do proporcji, w jakiej obie te wartości wymieszamy w naszym emerytalnym koktajlu.
Nie jestem pewien, czy obecnie przyjęte proporcje są właściwe. Do takiego myślenia skłania mnie także prognoza wydatków emerytalnych przygotowana przez OECD. W 2000 roku nasze wydatki na emerytury stanowiły 10,8 proc. PKB przy średniej dla OECD wynoszącej 7,4 proc. Natomiast w 2020 roku mają wynosić 8,3 proc. przy średniej dla krajów wysoko rozwiniętych 10,8 proc. Co ciekawe, dla Szwecji, która przecież skopiowała polską reformę emerytalną, analogiczne wskaźniki to: 9,2 i 10,8 proc.