Kiedy w nocy przychodzi konieczność zrobienia siusiu, nie muszą wychodzić na mróz – w namiocie jest kilka stopni cieplej niż na zewnątrz – robią do butelki z grubego plastiku i kładą ją w nogach, jak termofor.
Prawie miesiąc się nie myją.
– Co nie znaczy, że śmierdzimy tak jakbyśmy śmierdzieli w temperaturze dodatniej. Mróz zabija bakterie, które mogłyby wywołać choroby skóry. A naturalny łój, który wydziela skóra, i pot konserwują ją – wyjaśnia Król. [/ramka]
[srodtytul]Dzień 9.[/srodtytul]
Są już na 2100 m n.p.m. i ciągle nie widać końca wzniesienia. Dookoła absolutny brak czegokolwiek. Nie ma żadnego życia ani niczego, co urozmaicałoby krajobraz, wystawałoby z płaskiego gruntu. Kiedy świeci słońce, starają się więc wybrać na niebie jakąś chmurkę, w kierunku której można by iść.
Po południu na horyzoncie widzą jakieś ciemne plamy przesuwające się tuż nad ziemią. Arktyczna fatamorgana? Dopiero przez lornetkę dostrzegają, że to stado lecących ptaków. Norbert rozpoznaje, że to prawdopodobnie kaczki bernikle białolice, które zamieszkują Grenlandię.
[srodtytul]Dni 10. – 17.[/srodtytul]
Na zdjęciach z wyprawy widać zaczerwienione, spuchnięte od mrozu twarze. Temperatura spada do minus 20 – 30 st. C. Wiatr wzmaga poczucie zimna. Czasem pada śnieg, nogi się w nim zapadają, sanie grzęzną. Ale bywa, że na kilka godzin wychodzi słońce.
13. dnia osiągają wreszcie najwyższy, według wskazania GPS, punkt płaskowyżu – 2544 m n.p.m.
Zaczyna się whiteout, biała ciemność. Zjawisko to pojawia się w pochmurne dni, gdy światło słoneczne jest idealnie rozproszone i horyzont zlewa się z podłożem. Wokół widać tylko biel. Poruszanie się w niej można porównać z poruszaniem się po omacku w zupełnych ciemnościach. Oczy męczą się, bo nie ma na czym skupić wzroku, by złapać ostrość. Błędnik wariuje, człowiek przewraca się na boki jak pijany. Można zwariować.
– Wymyśliłem na to sposób – opowiada Król. – Pierwszy z nas szedł, wpatrując się w czubki swych nart. Drugi podążał za nim wgapiony w jego sanie, na których przytroczyliśmy kompas i dawał wskazówki prowadzącemu co do kierunku.
– Te kilkanaście dni monotonnego marszu na płaskowyżu dało nam się najbardziej we znaki. Czuliśmy się jak chomiki w kołowrotkach, szliśmy i szliśmy, a naokoło nic się nie zmieniało. Jakbyśmy stali w miejscu. Tylko wskazania GPS kazały wierzyć, że poruszamy się do przodu.
[ramka][srodtytul]GPS plus kompas[/srodtytul]
W maszerowaniu po takim pustkowiu nie wystarczy GPS, potrzebny jest również kompas. – GPS pokazuje, gdzie jesteśmy, ale nie pokazuje, dokąd iść. GPS jest dobry do określania naszej pozycji, ile przeszliśmy i ile jeszcze jest do przejścia. A kompas,
pokazując strony świata, pozwala wytyczyć kierunek wędrówki.
Ze względu na odchylenie pola magnetycznego na Grenlandii, trzeba pamiętać, by wskazanie wskazówki kompasu korygować o 35 stopni. Dla porównania w Polsce korekcja wynosi 1 stopień.[/ramka]
[srodtytul]Dzień 18.[/srodtytul]
Nareszcie jakaś atrakcja – na horyzoncie pokazuje się biała kula. Wielka piłeczka golfowa. – Nie byliśmy zaskoczeni tym widokiem, wręcz przeciwnie, trasę tak ułożyliśmy, by dojść do tego miejsca – mówi Król. Ten obiekt to nieczynna od 20 lat amerykańska baza wojskowa z radarem ukrytym w kopule. Zbudowana w czasach zimnej wojny ogromna konstrukcja była jedną z wielu w łańcuchu ciągnącym się od Alaski przez północną Kanadę do Grenlandii. Radary służyć miały do wykrywania rakiet lecących w stronę Stanów Zjednoczonych ze Związku Radzieckiego.
Baza stoi na ogromnych hydraulicznych wspornikach. Zawieszona nad lodem jak platforma wiertnicza nad taflą morza. Obok dobrze utrzymany pas startowy dla samolotów – amerykańskie lotnictwo nadal ćwiczy tu lądowania i starty samolotów transportowych w trudnych warunkach.
– Wnętrze robi wrażenie opuszczonego w pośpiechu. Leżą tam porozrzucane dokumenty, gazety, naczynia, medykamenty, meble. Znaleźliśmy też zapasy konserw, kakao, mąki w workach. Zrobiliśmy sobie kawy i odgrzaliśmy figi z zamarzniętego słoika. Ale miały dziwny smak (data ważności: 2002 r.), więc je zostawiliśmy. Spaliśmy w mesie na materacach – relacjonuje Król.
[srodtytul]Dni 19. – 22.[/srodtytul]
Schodzą z płaskowyżu i znowu zmagają się z whiteoutem, wiatrem przechodzącym w huragan, śniegiem, mrozem. Długa wędrówka i wysiłek dają się we znaki. Mimo posiłków o dużej kaloryczności (4,5 – 6 tysięcy kalorii codziennie), chudną i słabną. Organizm spalił już zapasy tkanki tłuszczowej i zaczyna zjadać mięśnie.
„Ubieramy się bardzo solidnie i nawet nie robimy przystanków, żeby nie marznąć. Cały dzień w kopnym śniegu po »falach« i garbach o długości kilkuset metrów. Łagodne podejścia i zejścia. Przez te garby wydaje nam się, że idziemy do góry. Jesteśmy już wyczerpani i myślimy tylko o jedzeniu” – notuje 21. dnia w dzienniku podróży Król.
A następnego: „Wchodzimy na tafle jezior. Wiatr wieje tak mocno, że przesuwa nasze sanki niczym kamienie od curlingu. Sanki nas przewracają, uciekają gdzieś na boki”.
[ramka][srodtytul]Gulasz z proszku[/srodtytul]
Dzięki nowoczesnej technice podróżnicy nie są skazani na monotonne menu. Trzeba tylko zagotować wodę ze śniegu (– Nie ma specjalnego smaku, jak woda destylowana – opowiada Król), dzięki której można przyrządzić posiłki. Na śniadania mleko pełnotłuste w proszku zmieszane z musli lub płatkami zbożowymi i cukrem, do tego łyżka oliwy z oliwek (dużo kalorii).
Na drogę herbata w termosie. Na kolacje – zupy w proszku (pięć smaków) i dania liofilizowane. To zwykłe, ugotowane lub upieczone potrawy poddane później procesowi zamrożenia i zapakowania w próżni tak, by cała woda została z jedzenia odprowadzona. Wystarczy później rozpakować, zalać wrzątkiem i wołowina z warzywami lub gulasz z ryżem gotowe. [/ramka]
[srodtytul]Dzień 23.[/srodtytul]
Muldy, wysepki śniegu, na zmianę z zamarzniętymi rzeczkami. Tafle lodu na rzeczkach załamują się pod nimi. Wpadają nawet po udo w pustą przestrzeń lub do zimnej wody. Mają poobijane kolana, posiniaczone uda. Na muldach sanki się wywracają.
[srodtytul]Dzień 24.[/srodtytul]
Są coraz słabsi, kończy im się jedzenie, trwa walka z czasem. Po zwinięciu obozu wchodzą na pola szczelin i seraków, ostrych, wystających na kilkanaście metrów gór lodu, między którymi zieją przepaście. Szczelina na szczelinie, bez możliwości obejścia. Przeskakują je z rozbiegu, sanki spadają z hukiem na lód. Nie ma czasu na stosowanie bezpieczniejszych sposobów. – Używając całej siły, jaka nam została, forsujemy granie seraków. Pęka moja uprząż od sań, urywają się nity sanek, metalowe obejmy, drą się pokrowce z cordury, pękają liny i zaczepy. Słaniamy się na nogach. Bardzo wieje, cały dzień pada mokry śnieg. Przemoczeni rozstawiamy obóz. Nogi trudno rozgrzać, palce są sine i mamy kłopoty z czuciem – wspomina Król.
[srodtytul]Dzień 25.[/srodtytul]
Do celu zostały 34 kilometry. Wstają w lodowatym deszczu, który będzie padał cały dzień. Idą mokrzy, brodząc po kostki w kaszy lodowej, wpadając do przerębli. Niektóre rzeki przechodzą wpław, ciągnąc za sobą sanki, przez inne, zbyt rwące i szerokie, przerzucają liny i przeciągają ekwipunek. Rzeki meandrują, czasem trzeba tę samą przekraczać dwa razy.
Natrafiają na wystającą z lodu potężną, białą czaszkę renifera. Makabrycznego widoku dopełniają resztki zdartej przez wiatr skóry zwierzęcia.
– Pokonujemy 11 km, okupione chyba największym wysiłkiem w naszym życiu. Po zdjęciu butów widzę na dużych palcach u stóp dwie otwarte rany.
[srodtytul]Dzień 26.[/srodtytul]
Pada śnieg z deszczem. Przez dwie godziny robią zaledwie kilometr. Postanawiają zmienić taktykę – zostawiają jedne sanki, by po dojściu do końca lądolodu, postawić tam obóz i wrócić po nie. – GPS pokazuje niecałe dwa kilometry do granicy lądolodu, ale ze szczytu jednego z bałwanów widzę już skały i kamienie. Kiedy docieramy do pierwszych głazów całujemy je i płaczemy ze wzruszenia. Nie możemy uwierzyć, że to koniec lodu. Stawiamy obóz, opróżniamy plecaki i wyruszamy po resztę bagażu. Na szczęście śnieg nie zasypał jeszcze naszych śladów – opowiada Król.
[srodtytul]Dzień 27.[/srodtytul]
W nocy przyszedł mróz i skuł mokry ekwipunek. Buty wyglądają jak z lodu, trudno w ogóle włożyć do nich przemarznięte stopy. Najpierw 300 m po śniegu, potem 450 po kamieniach moreny. Wreszcie wyciągają sanki na szutrową drogę. Do osady Kangerlussuaq jest stąd 30 km. Dalej nie sposób ciągnąć sanek, Norbert idzie więc po jakiś środek transportu. Wraca szybko z dwoma napotkanymi pracownikami miejscowego lotniska. Duńczycy robią sobie z nimi zdjęcia i zabierają ich samochodem do miasteczka.
[i]Zdjęcia z wyprawy i więcej szczegółów: [link=http://www.berghausgreenlandexpedition.pl]www.berghausgreenlandexpedition.pl[/link][/i]