Zjedz banana na szczęście

Afrykańskie Burundi to chyba jedyne państwo, w którym nie istnieją biura podróży, nie można kupić pocztówek i prawie nie ma sklepów z pamiątkami. Powód? Po prostu nie ma tu turystów

Publikacja: 22.01.2010 01:23

Kiedy mężczyźni owijają się we flagi narodowe, zaczynają grać na bębnach, zbiera się tłumek widzów

Kiedy mężczyźni owijają się we flagi narodowe, zaczynają grać na bębnach, zbiera się tłumek widzów

Foto: Fotorzepa, Monika Witkowska MW Monika Witkowska

Pani na lotnisku w Warszawie dwa razy pyta, dokąd lecimy. – Bużu... co? – Bużumbura – odpowiadam. Pani chyba nie jest pewna, czy mówię poważnie, więc powtarzam: – Bużumbura, stolica Burundi. Potem zaczyna się debata, czy w ogóle możemy lecieć, bo nie mamy w paszportach wiz. – Dostaniemy je na lotnisku – wyjaśniam. Po kwadransie dyskusji dostajemy wreszcie karty pokładowe.

[srodtytul]Ogórki i AIDS[/srodtytul]

Chaotycznie zabudowaną niskimi domami, przeludnioną Bużumburę trudno nazwać urokliwym miastem, chociaż – wciśnięta między wzgórza a jezioro Tanganika – położenie ma ciekawe. Jezioro miejscowi nazywają morzem, bo nie dość, że drugiego brzegu nie widać i są tu całkiem ładne, piaszczyste plaże, to przy silnym wietrze nierzadko tworzą się spore fale sprawiające problemy nawet dużym statkom.

Z pobytu w stolicy najbardziej zapada mi w pamięć jednak nie jezioro ani też nie mauzoleum księcia Louisa Rwagasore, burundyjskiego premiera zastrzelonego w 1961 roku przez zwolennika probelgijskiej partii politycznej (do 1962 roku Burundi było kolonią belgijską), lecz wizyta u polskich zakonnic prowadzących w ubogiej dzielnicy Bużumbury ośrodek zdrowia. W kilku parterowych budynkach mieszczą się gabinet lekarski, skromne laboratorium, izba porodowa i kilka szpitalnych pokojów. Przed ośrodkiem tłum dzieci i ich matek. Trwa właśnie akcja szczepień przeciwko polio. – W ciągu jednego dnia zaszczepiliśmy 1500 dzieci – mówi oprowadzająca nas siostra. Polio, które w Europie zostało już prawie wyeliminowane, w Afryce nadal powoduje porażenia mięśni, a nawet śmierć.

Ale chorób jest tu mnóstwo. Najtragiczniejsze żniwo zbiera AIDS, na drugim miejscu jest gruźlica, na trzecim – malaria. – My też kilkakrotnie miałyśmy malarię – mówią siostry i zmieniając temat, zapraszają nas do domu, w którym mieszkają. – Róże są z naszego ogrodu – chwalą się. – Hodujemy też ogórki, ale żeby nie wiem co, nie da się ich ukisić – mówią z żalem. Na pocieszenie zostawiamy im polskie kabanosy. Kiedy odjeżdżamy, dzieci – podopieczni sióstr, śpiewają nam piosenkę po polsku o... małych Murzynkach.

Wieczorem w Bużumburze oglądamy tańce z bębnami. To rodzaj folkloru, z którego Burundi słynie. W dawnych czasach bęben był przedmiotem świętym, zarezerwowanym dla szamanów i uprawnionych osób grających tylko przy specjalnych okazjach. Teraz bębnić może każdy, ale wciąż jest to forma sztuki, w której nie tak łatwo zostać mistrzem. Skrzyknięta ad hoc grupa miejscowych chłopców ściąga brudne koszulki, owija się w czyste flagi państwowe i na kawałku ugoru urządza półgodzinny występ.

Z minuty na minutę rośnie tłumek miejscowej ludności. Właściwie nie wiadomo, kto dla kogo jest atrakcją – oni przyglądają się z ciekawością nam, my zerkamy na nich. A będący w transie tancerze sprawiają wrażenie, jakby i tak tańczyli głównie dla siebie, nie dla pieniędzy. Okazuje się, że to chłopcy z sierocińca – występami zarabiają na naukę.

Kulminacyjnym punktem występów bębniarzy są tańce z wielkimi bębnami na głowach. Na głowach w Burundi nosi się wszystko. Także teczki w drodze do szkoły, torby z zakupami, wiadra, worki kartofli czy kupiony właśnie telewizor. Poboczami dróg suną sznury ludzi, w dużej mierze bosych, z towarem na głowie. A dziurawymi szosami liczni rowerzyści.

Na rowerach przewozi się ogromne kiście bananów, baniaki z wodą (w wioskach mało kto ma bieżącą wodę), rowery jeżdżą też w charakterze taksówek (pasażer siedzi na bagażniku).

– A dlaczego rowerami nie jeżdżą kobiety? – pytam Davida, naszego przewodnika. Odpowiedź jest prosta: w mniemaniu miejscowych dziewczynka jeżdżąca na rowerze może stracić dziewictwo, a bez niego miałaby problemy z zamążpójściem. Mężatki z kolei nie uczą się jeździć, uważając, że już za późno.

Rower to także narzędzie, którym władze postanowiły posłużyć się przy stabilizowaniu sytuacji w kraju. Od momentu uzyskania niepodległości w 1962 r. Burundi nękane jest zamachami stanu, walkami międzyplemiennymi, napadami ukrytych w lasach rebeliantów. Wiele osób ma nielegalnie broń. Do jej oddawania zachęca rządowa kampania propagandowa, której elementem

są m.in. rozstawione przy drogach billboardy z wizerunkiem smutnego dziecka, krzyży, karabinów oraz napisem przypominającym w języku kirundi, że wojna już się skończyła. Tym, którzy nie umieją pohamować wojowniczych zapędów, proponuje się wstąpienie w szeregi rządowej armii. Z kolei ci, którzy wybiorą demobilizację i oddadzą broń, dostają równowartość 80 dolarów na rozkręcenie biznesu i rower. Ten ostatni argument podobno działa.

[srodtytul]Mzungu nie odróżnia bananów[/srodtytul]

Według oficjalnej wersji w Burundi jest teraz bezpiecznie. Dlatego jesteśmy zdziwieni, kiedy wracając do hotelu, 30 km przed Bużumburą, widzimy rozciągnięty w poprzek drogi sznur. Oficer rządowej armii mówi, że nie może nas przepuścić, bo droga jest otwarta do 19, a teraz jest 19.05. – Rebelianci! Nie mogę narazić was na niebezpieczeństwo – przekonuje oficer. Po półgodzinie pertraktacji i 20 dolarach dyskretnie wsuniętych w rękę oficera sznur-szlaban się opuszcza. – Teraz jest bezpiecznie? – upewniam się. – Tak, nic wam nie grozi.

Biedę widać w Burundi na każdym kroku. Przemysł jest w powijakach (względnie dobrze wiedzie się browarom). To kraj rolniczy, uprawia się tu maniok, sorgo, pszenicę, kawę, herbatę i banany. – Wy, mzungu (tak określa się w tej części Afryki białych), nie rozróżniacie bananów – dziwią się miejscowi. – W naszym języku, kirundi, o bananach mówi się ogólnie „ibitoti”, ale te żółte, do zjedzenia na surowo, to imurecze, zielone zaś (zupełnie inny gatunek) przeznaczone do gotowania, smażenia czy do wyrabiania tradycyjnego wina bananowego to igiotczi.

Białych spotyka się rzadko. Głównie misjonarzy, wolontariuszy programów pomocowych albo biznesmenów przyjeżdżających w sprawach służbowych. Turystów brakuje poniekąd dlatego, że nie ma w Burundi miejsc, które można byłoby polecić jako szczególnie atrakcyjne. Nas przyciągnął do Burundi właśnie brak turystycznej komercji, możliwość zobaczenia autentycznej Afryki. Pętlę wokół kraju można zrobić w jeden, dwa dni, zatrzymując się po drodze na wiejskich bazarkach, stacjach benzynowych, w których dystrybutor działa na korbę (!), czy w miejscach z ładnymi widokami, jak choćby zielone plantacje herbaty na wysokości prawie 2000 m n.p.m.

Ciekawostką są najbardziej na południe wysunięte źródła Nilu. Na szczycie jednego ze wzgórz postawiono nawet miniaturową piramidę – symbol Egiptu, przez który wypływająca stąd najdłuższa rzeka świata (według niektórych źródeł druga po Amazonce) przepływa. Jesteśmy jednak rozczarowani, bo miast romantycznego źródełka widzimy wodę cieknącą przez wystającą ze skały pordzewiałą rurę służącą jako ujęcie wody. Napełniający żółte baniaki chłopcy w podartych T-shirtach zapewne nie wiedzą, że to początek jednej z najsłynniejszych rzek świata – nie chodzą do szkoły, nie mają więc pojęcia o geografii. Oddajemy im puste butelki po wodzie mineralnej – cieszą się, bo w tym kraju to praktyczny prezent. Butelki się przydadzą, można je też sprzedać, dostając za 20 dolara.

[srodtytul]Lektyka króla Mwambusta[/srodtytul]

W drodze do Gitegi, drugiego co do wielkości miasta

Burundi, otoczonego wzgórzami porośniętymi drzewkami kawowymi, zatrzymujemy się przy malowniczych wodospadach Kagera. Są trzy, całkiem spore (największy prawie 80 m wysokości), otoczone gęstą dżunglą. Kilka kilometrów dalej jest już granica z Tanzanią.

Po powrocie do autobusu podpytuję przewodnika o lokalne zwyczaje. Przesądy? Oczywiście, że są. Na przykład przebiegający drogę kot. Wcale nie musi być czarny – każdy przynosi pecha. Złym znakiem jest też sytuacja, gdy przechodzimy koło bananowca i tuż przed nami urwie się kiść bananów. Nieszczęście da się jednak zneutralizować – wystarczy zjeść banana!

Niechętnie natomiast przewodnik odpowiada na pytania o albinosów. No cóż, trudno się w XXI wieku przyznawać do rytualnych praktyk, w ramach których zabija się ludzi, albinosów właśnie, wierząc, że części ich ciała (zwłaszcza kończyny i genitalia) mają właściwości uzdrawiające. – Oczywiście dotyczy to tylko części społeczeństwa. Lepiej wyedukowani w to nie wierzą – podkreśla nasz opiekun. – Zresztą w zachodniej Tanzanii też ciało albinosów jest w cenie – dodaje na usprawiedliwienie rodaków.

Tymczasem dojeżdżamy do Gitegi, gdzie naszym celem jest niewielkie Muzeum Narodowe. Można tu zobaczyć zrobioną z bambusa lektykę królewską, poznać zasady ikibuguzo – gry, w której do 32 dołków wrzuca się kamyki lub ziarna kawy, są też zdjęcia różnych władców, w tym króla Mwambusta Bangiricene’a, który w 1915 roku, po 50 latach rządów, został zdetronizowany i zmuszony do ucieczki. Osiedlił się w Szwajcarii.

[srodtytul]Trzy gwiazdy, trzy plemiona[/srodtytul]

W drodze powrotnej do stolicy pytam przewodnika o stosunki między stanowiącymi większość społeczeństwa (83 proc.) Hutu i bogatszymi od nich, ale mniej licznymi (15 proc.) Tutsi. W Burundi nie było wprawdzie tak krwawych masakr jak w sąsiedniej Rwandzie, gdzie Hutu w zaledwie trzy miesiące wymordowali około miliona Tutsi, ale i tak liczbę ofiar szacuje się na 300 tysięcy. Okazuje się, że kto jest kim, nadal dla wielu osób ma znaczenie, choć obydwie grupy mówią tym samym językiem i mają takie same zwyczaje. Stosowany dawniej podział zakładał, że do Tutsi należał każdy, kto miał więcej niż dziesięć krów, podczas gdy Hutu zajmowali się głównie uprawą roli. Teraz trudno się kierować tymi kryteriami, częściej decyduje po prostu wygląd (Hutu są niżsi, bardziej krępi, mają duże spłaszczone nosy). – Ja tam za Tutsi nie przepadam, ale dziewczyny to mają ładne i zwykle lepiej od naszych wykształcone – przyznaje nasz należący do Hutu kierowca, wskazując na stojącą przy drodze smukłą czarnoskórą piękność.

Można spotkać w Burundi również Twa – Pigmejów, którzy stanowią tylko 1 proc. z liczącej 8,6 mln populacji państwa. Ich również uwzględniono na fladze kraju, której centralne miejsce zajmują trzy gwiazdy symbolizujące trzy plemiona tworzące burundyjską społeczność: Hutu, Tutsi i Twa.

– Czy jest szansa, że przez najbliższych dziesięć lat w Burundi będzie pokój, dawni rebelianci oddadzą broń, a Hutu nie będą walczyć z Tutsi? – pytam przewodnika. Chłopak długo myśli, po czym odpowiada: – Jeśli Europa czy Ameryka nie będą się mieszać w nasze sprawy, to myślę, że tak!

Pani na lotnisku w Warszawie dwa razy pyta, dokąd lecimy. – Bużu... co? – Bużumbura – odpowiadam. Pani chyba nie jest pewna, czy mówię poważnie, więc powtarzam: – Bużumbura, stolica Burundi. Potem zaczyna się debata, czy w ogóle możemy lecieć, bo nie mamy w paszportach wiz. – Dostaniemy je na lotnisku – wyjaśniam. Po kwadransie dyskusji dostajemy wreszcie karty pokładowe.

[srodtytul]Ogórki i AIDS[/srodtytul]

Pozostało 96% artykułu
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Słodkie kłamstewka
Ekonomia
Spadkobierca może nic nie dostać
Ekonomia
Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny
Ekonomia
Polskie sieci mają już dosyć wojny cenowej między Lidlem i Biedronką
Ekonomia
Pierwsi nowi prezesi spółek mogą pojawić się szybko
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił