Z tą tezą nie zgodził się przewodniczący OPZZ Jan Guz, twierdząc, że pracownicy jednak kupują sobie miejsca pracy. – Dlatego rząd, podejmując decyzję o sprzedaży, musi mieć świadomość, że dany zakład będzie nadal funkcjonował. Nawet poważna restrukturyzacja nie spowoduje, że 90 proc. pracujących w nim ludzi zostanie zwolnionych, tylko znacznie mniej – przekonywał Guz.
Według Jacka Chwedoruka w dyskusji o prywatyzacji pracowniczej można mówić o programie minimum i maksimum. – Minimum nie jest takie, by spółki pracownicze z udziałem menedżerów były preferowane, tylko by nie miały trudniejszej drogi do prywatyzacji – mówił Chwedoruk, przywołując ginące już pojęcia tzw. prywatyzacji nomeklaturowej i innych związanych z tym negatywnych zjawisk. – Przy prywatyzacji pracowniczo-menedżerskiej jest też bardzo blisko konfliktu interesów. Trzeba się zastanowić, jak menedżerowie kierują firmą, jeśli mają świadomość, że za chwilę staną po drugiej stronie – jako jej właściciele. Dlatego należałoby ustalić takie zasady podejścia do tej prywatyzacji, żeby nie była podejrzana – może coś na kształt corporate governance dla spółek giełdowych, które ułatwiłyby dialog przyszłej spółki pracowniczej z ministerstwem? – zastanawiał się prezes Rothschild Polska.
Z kolei w planie maksymalnym rząd dostarczałby pracownikom cały pakiet możliwości pozyskania kapitału. Obecni na debacie mieli jednak wątpliwości, czy wystarczyłyby w tym celu gwarancje kredytowe.
Zdaniem Chwedoruka mogłyby to spowodować podrożenie całego programu, bo trzeba byłoby brać pod uwagę koszt kredytu plus koszt gwarancji. – Wchodzimy wówczas w dosyć niebezpieczne zjawisko, na którym się poślizgnęło wiele funduszy w ostatnich dwóch latach. Nałożyły za dużą tzw. dźwignię na te kupowane firmy. Okazało się, że mają ujemną wartość kapitału w pewnym momencie i muszą renegocjować umowy z bankami – mówił Chwedoruk.
Uczestnicy debaty zgodzili się, że klucz do powodzenia rządowego programu leży tylko częściowo w dostępie do kredytów. Pracownikom potrzebny jest też kapitał własny, bo gdyby aprobowano uzbieranie całej kwoty z kredytu, oznaczałoby to, że rząd sprzedaje spółkę znacznie poniżej wartości. Inaczej program nie miałby szans powodzenia – chyba że rząd złamałby jednak zasady i dał (tak jak początkowo planowano, rozważając prawo pierwokupu) preferencje spółkom pracowniczym albo dał im do zrozumienia, że będą od razu na straconej pozycji w stosunku do inwestora z kapitałem.
Standardowo udział kapitału własnego powinien być przy kredytach utrzymany na poziomie 20 – 30 proc., ale banki – przy niepewnych przyszłych zyskach związanych z sytuacją finansową na świecie – oczekują dziś około połowy kapitału własnego. Przyjmując, że średniej wielkości firma może być warta 100 mln zł, pracownicy musieliby więc pozyskać średnio 50 mln zł, a z reguły – jeśli dysponują własnymi środkami – jest to kilka, kilkanaście milionów. Dlatego rozmowy ze sponsorami, np. funduszami emerytalnymi, wydają się nieuniknione.
[ramka][srodtytul]Miliardy na prywatyzację pracowniczą [/srodtytul]
Na realizację programu wspierającego prywatyzację pracowniczą ma do końca 2011 r. z budżetu państwa trafić 3 mld zł. Prywatyzacja pracownicza to forma przekształceń własnościowych, w której pracownicy i menedżerowie przejmują część lub całość akcji sprzedawanego przedsiębiorstwa, a następnie zarządzają firmą jako jej właściciele. Rząd przyjął program wspierania prywatyzacji pracowniczej, forsowany przez Ministerstwo Gospodarki, pod koniec ubiegłego roku. Najważniejsze jego założenia to wsparcie aktywności pracowników, zwiększenie zainteresowania samorządu terytorialnego udziałem w prywatyzacji oraz upowszechnienie własności obywatelskiej. Beneficjentami programu mają być spółki aktywności obywatelskiej, założone przez pracowników, z udziałem m.in. jednostek samorządu terytorialnego.[/ramka]