Noc za krizem

Na możliwość niesienia krzyża w tej procesji chętni czekają ponad 20 lat. Nie zniechęcają ich trudy – z ważącym kilkanaście kilogramów krzyżem muszą iść całą noc, pokonując boso 25 km

Publikacja: 02.04.2010 02:56

Ostatnie metry pielgrzymki niosący krzyż pokonuje biegiem

Ostatnie metry pielgrzymki niosący krzyż pokonuje biegiem

Foto: Fotorzepa, Monika Witkowska MW Monika Witkowska

W wielkoczwartkowy wieczór w miasteczku Jelsa na chorwackim Hvarze na ulicach stoją tłumy. Położona w środkowej Dalmacji wyspa Hvar należy do największych w Chorwacji (68 km długości), ale na stałe żyje na niej zaledwie 11 tys. osób. Mam wrażenie, że większość mieszkańców Jelsy wyszła z domów, a do tego przyjechało wielu gości z innych rejonów kraju. Turystów zagranicznych spotykam stosunkowo niewielu, chociaż miejscowa procesja została wpisana na Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

– Msza już się kończy – życzliwie szepce mi do ucha jakaś kobieta. Zegar na dzwonnicy wskazuje 23. Chwilę później przed kościołem ponad głowami ludzi widzę krzyż z Chrystusem przykrytym czarnym woalem i procesja rusza „za krizem” („za krzyżem”).

Pierwsi kroczą latarnicy w białych tunikach z latarniami na długich drągach. Dalej pojawia się krizonosa, mężczyzna niosący krzyż. Z plakatów ze zdjęciami rozlepionych w mieście wiem, że tym razem (Wielkanoc 2009 roku) jest to Marko Huljic, nieżonaty 40-latek mieszkający w pobliskim Starym Gradzie.

[srodtytul]Kolejka na ćwierć wieku[/srodtytul]

Mniej więcej o tej samej porze wyruszają procesje z pięciu innych miasteczek: Pitve, Vrisnik, Svirce, Vrbanj i Vrboska, znajdujących się na trasie ułożonej w pętlę. Mieszkańcy wszystkich idą tą samą drogą, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Bardzo się pilnują, by nie dopuścić do spotkania dwóch grup – nie chodzi o chaos organizacyjny, ale o przesąd, że wróży to nieszczęście. Dystans dla wszystkich jest taki sam – prawie 25 km. Po mniej więcej ośmiu godzinach wędrówki – z przystankami w kościołach udekorowanych symbolicznymi Grobami Pańskimi – pielgrzymi wracają do punktów wyjścia.

Do noszenia krzyża może się zgłosić każdy mężczyzna, ale ważne jest, by miał dobrą opinię, był silny i wytrzymały – krzyż jest ciężki, ten z Jelsy waży 18 kg. Co roku potrzeba sześciu noszących krzyże, po jednym dla każdej miejscowości. Chętnych jest wielu – już zapisują się kandydaci na rok 2035, zdarza się, że rodzice zgłaszają dopiero co narodzonych synów albo traktują takie zgłoszenie jako prezent komunijny.

Dla mieszkańców Hvaru noszenie krzyża to ogromny zaszczyt. Nazwisko krizonosy wpisane jest później do kościelnych kronik. Mężczyzna zyskuje autorytet, na jego domu na rok zawieszony zostaje wielki symboliczny krzyż, chociaż nie ten z kościoła. Ale nie chodzi wyłącznie o ambicje – przede wszystkim jest to świadectwo wiary, często również ofiara i forma dziękczynienia.

Krizonosa ma także liczne obowiązki – przez kolejny rok podczas różnych uroczystości „etatowo” nosi krzyż. Poza tym w poniedziałek wielkanocny rodzina wyróżnionego urządza świąteczną biesiadę dla wszystkich znajomych i uczestniczącej w procesji asysty, przy okazji część jedzenia wysyłając starszym bądź schorowanym mieszkańcom miasteczka. Z kolei w poświątecznym tygodniu jest jeszcze zwyczaj częstowania kogo się da specjalnie wypiekanymi biszkoptami.

Podczas gdy procesja z Jelsy wędruje przez pola, gaje oliwne i winnice, ja zajmuję upatrzoną pozycję na obrzeżach wioski Vrboska. Zabudowę tworzą tradycyjne kamienne domy, ciasno ustawione przy wąskich uliczkach. Z trasy procesji tylko Jelsa i Vrboska położone są nad morzem, pozostałe miasteczka są od wody oddalone, zagubione pośród gór i tarasowo ułożonych poletek.

Zbliżanie się pierwszej procesji, startującej z odległej o 4 km miejscowości Vrbanj, zwiastuje coraz głośniejszy śpiew. Wkrótce z mroku wyłaniają się światełka latarenek i świec. Na twarzach pielgrzymów maluje się skupienie, uduchowienie – żadnych śmiechów, rozmów, żadnych sprzedawców jarmarcznych pamiątek. Nawet robienie zdjęć jest niemile widziane.

Chorwaci słyną z zamiłowania do śpiewania a capella. W kościele, do którego wchodzą pielgrzymi, zamiast typowych modlitw rozlegają się słynne tutejsze „Lamenty maryjne”, rodzaj dialogu wykonywanego przez kilku śpiewaków zwanych kantaduri, z tekstami powstałymi jeszcze w XV wieku.

Mieszkańcy Hvaru są bardzo dumni ze swych procesji. Pierwsze wzmianki na ich temat pochodzą z roku 1658 z raportu spisanego przez biskupa po wizytacji, ale tradycja jest dłuższa, bo zapoczątkował ją cud, jaki wydarzył się w roku 1510, kiedy to z jednego z miejscowych krzyży pociekła krew. Od tej pory, czyli niemal od 500 lat, procesje odbywają się co roku.

W komunistycznej Jugosławii wprawdzie procesje nie były oficjalnie zakazane, ale uczestniczący w nich musieli się liczyć z szykanami czy to w pracy, czy w szkole. Tym bardziej że Wielki Piątek był wówczas zwykłym dniem pracy. Teraz dla mieszkańców Hvaru to święto.

[srodtytul]Finałowy bieg[/srodtytul]

Trochę po czwartej nad ranem dociera do Vrboskiej pielgrzymka z Jelsy. Z sześciu grup pielgrzymkowych ta jest najważniejsza i najliczniejsza – idzie w niej kilkaset osób. Niosący krzyż Marko trzyma się dzielnie, ale widać, że jest zmęczony. Inni przynajmniej mogą w kościele usiąść, on ma jedynie prawo stać albo klęczeć. Cały czas towarzyszy mu jego ojciec – 30 lat temu sam nosił krzyż, teraz zaś spełniło się jego marzenie, aby doświadczył tego również jego syn.

Z Vrboskiej do Jelsy, ostatnie 6 km, idę razem z pielgrzymką. W ciszy suniemy brukowanymi uliczkami, patrząc na poustawiane w niektórych oknach świece. Po dojściu do portu ktoś intonuje pieśń. Zaczyna świtać – mistyczny nastrój rozpoczynającego się Wielkiego Piątku potęguje przepięknie wschodzące słońce.

W Jelsie jesteśmy około godz. 7, witani przez setki ludzi. Naprzeciw wychodzi proboszcz – w pielgrzymce księża nie uczestniczą, jako że pielgrzymka to inicjatywa samych wiernych. Dla niosącego krzyż nadchodzi najważniejszy moment – finałowy bieg z krzyżem. Wszyscy stoją w milczeniu, patrzą, podczas gdy on, dźwigając ciężki krucyfiks, ma przebiec około 30 m głównym placem miasteczka.

W czasie błogosławieństwa proboszcza Marko płacze. A kiedy pada w objęcia rodziny, płaczą również inni – nawet wzruszeni widzowie i pilnujący porządku policjanci. Jeszcze tylko obejście wąskich uliczek najstarszej części miasta, ostatnie lamenty w kościele i pielgrzymi mogą iść do domu. Ale nie Marko – ustawiła się do niego długa kolejka ludzi, którzy chcą mu uścisnąć rękę i pogratulować. Ja też korzystam z okazji.

W wielkoczwartkowy wieczór w miasteczku Jelsa na chorwackim Hvarze na ulicach stoją tłumy. Położona w środkowej Dalmacji wyspa Hvar należy do największych w Chorwacji (68 km długości), ale na stałe żyje na niej zaledwie 11 tys. osób. Mam wrażenie, że większość mieszkańców Jelsy wyszła z domów, a do tego przyjechało wielu gości z innych rejonów kraju. Turystów zagranicznych spotykam stosunkowo niewielu, chociaż miejscowa procesja została wpisana na Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

Pozostało 92% artykułu
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Słodkie kłamstewka
Ekonomia
Spadkobierca może nic nie dostać
Ekonomia
Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny
Ekonomia
Polskie sieci mają już dosyć wojny cenowej między Lidlem i Biedronką
Ekonomia
Pierwsi nowi prezesi spółek mogą pojawić się szybko
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił