Reklama

Lazurowa hipnoza

Filipiny leżą na siedmiu tysiącach wysp, w większości niezamieszkanych. Miejscowi mówią, że wystarczy zobaczyć jedną, by poznać wszystkie. I mają rację

Publikacja: 09.04.2010 01:01

Lazurowa hipnoza

Foto: ROL

Przy brzegu kręci się pies. Łaciaty kundel, jeden z kilku mieszkających na plaży. Brodzi w wodzie, czegoś wytrwale wygląda. Może się wydawać, że liczy na resztki z porannych połowów – rybacy wyrzucają z łodzi mniejsze ryby, które nie nadają się na handel. Ale stoi w wodzie także po południu i wieczorami, każdego dnia z tą samą nadzieją i ekscytacją. Po tygodniu przyjezdni upodabniają się do niego – snują się po plaży, wpatrują w ujście zatoki, w strzeżoną dwoma wyspami bramę na pełne morze. W wioskach takich jak Port Barton czekanie jest istotą życia. Upływ czasu niczego nie zmienia. Jeśli coś ma się zdarzyć, przyjdzie z wodą i wiatrem.

[srodtytul]Trwanie w zawieszeniu[/srodtytul]

Palawan jest najbardziej wysuniętą na zachód wyspą Filipin, chudą i długą jak złożony parasol, od którego wzięła nazwę. Można podróżować wzdłuż niej autobusami, korzystając z jedynej drogi biegnącej z północy na południe, albo pływać wybrzeżem, przystając w sennych wioskach. Takich jak Port Barton, gdzie wszystko jest małe i proste. Nie sposób się zgubić, zmęczyć. Życie ma wymiar policzalny: jeden kościół, dwa sklepy spożywcze, sześć hotelików, 20 zacumowanych łodzi, jeden autobus dziennie. Ludzie zarabiają jak umieją, łowieniem ryb, masowaniem pleców, gotowaniem i żeglowaniem. Może gdzieś tam, za wodą, rządzi wielki potwór, globalizacja, ale tu, we wsi, nikt go nie widział.

Turyści przypływają i odpływają, lecz jest ich nie więcej niż dziesięcioro dziennie – tylu, ile mieści się w łodzi albo wojskowym jeepneyu, czyli przerobionym wozie wojskowym z napędem na cztery koła. Nieważne, kim są tam, skąd przyjechali. Tu niewiele mogą zrobić ze swoimi pieniędzmi i ambicjami. Kilku Niemców kupiło co prawda okoliczne wysepki, ale właściwie niczego nie mogą tam zbudować – są posiadaczami skał, dżungli i skrawka białego piasku, który nocą zalewa słona woda. Jeden z właścicieli otoczył wyspę murem, drugi wynajął strażnika z groźnym psem. Kręcą się między palmami, pilnując przyrody, która ich nie potrzebuje.

W Port Barton luksusów nie ma – mieszka się w chatkach przy plaży, w towarzystwie krabów, żab, nietoperzy i komarów. W nieustannym szumie fal uderzających o brzeg czasem z siłą, która wprawia bambusowe domki w drżenie. Je się to, co akurat złowili rybacy. O wszystkim decyduje natura: przypływy i odpływy, zmieniające się wiatry, cyklony i nagłe ulewy. Rozgwieżdżone niebo jest za darmo, pod warunkiem że przejdą chmury. Słońca przekupić się nie da: albo pali niemiłosiernie, albo godzinami czai się na poszarzałym niebie, obojętne na wyczekujące spojrzenia bladych nowo przybyłych. Znużeni przysypiają w hamakach, chyba że przegoni ich deszcz.

Reklama
Reklama

Ulewa pojawia się znikąd i równie szybko przechodzi, ale na godzinę lub dwie zatrzymuje życie – trwamy w zawieszeniu, przeczekujemy. Jednocześnie unieruchomieni i przywołani do porządku. Książki, iPody, elektroniczne czytniki i laptopy to tylko zabawki, dzięki którym nie wpadamy w panikę. Potrzebujemy ich, by przetrwać pauzę. Deszcz obnaża nieporadność wobec czasu i natury. Wobec faktów: znajdujemy się na Pacyfiku, w jedynym chrześcijańskim kraju Azji, otoczeni wściekłymi wodami Morza Południowo-Chińskiego, gęstą dżunglą i skałami. Byle pies potrafi się zwinąć w kłębek, westchnąć i poczekać na słońce. Filipińskie dzieci kucają pod palmą i spokojnie grzebią w piasku. Miejscowi rybacy mogą cały dzień przesiedzieć na zgiętej palmie, czekając, aż wiatr pozwoli wypłynąć w morze. A my? Jeśli nie pożre nas cywilizacyjny niepokój, mamy szanse na oczyszczające rekolekcje, darmowy trening cierpliwości i pokory.

[srodtytul]Podwodne spektakle[/srodtytul]

Bangki, wąskie łodzie zaopatrzone w stabilizujące je, wysunięte na boki bambusowe konstrukcje, przypominają ważki. Zadziwiająco skutecznie przedzierają się przez kapryśne wody, znosząc uderzenia wysokich fal z kilku stron naraz. Na pokładzie mieści się od dwóch do piętnastu osób. W zależności od pogody wygodnie rozpartych i rozkoszujących się słońcem albo osłaniających oczy przed atakiem słonej wody i nerwowo ściskających kamizelki ratunkowe.

Z Port Barton do El Nido, najpopularniejszej bazy turystycznej leżącej na północnym krańcu wyspy, płynie się kilka godzin. Żeby dobrze się czuć na Filipinach, trzeba kochać wodę – wszystko, co najpiękniejsze i unikatowe znajduje się w niej. Na nurków czekają delfiny oraz wraki japońskich i amerykańskich okrętów podwodnych z II wojny światowej. Snorkeling tutaj nie jest rozrywką dla rodzin z dziećmi. Żeby zobaczyć prawdziwe atrakcje, trzeba wziąć głęboki wdech i skoczyć na wzburzoną wodę. Siła prądów i fal jest potężna – wystarczy zerknąć, z jakim hukiem trzaskają o skały. Każda rozbryzguje się na miliardy maleńkich kropel, tworząc szybko opadającą mgłę. W słoneczny dzień, gdy morze jest przejrzyste, szczęściarze widują żółwie i małe rekiny.

Widoki są spektakularne – woda z każdym metrem zmienia odcień, z jasnego turkusu przechodzi w głęboki granat i czerń skrywającą niezwykłe postaci. Tuż przy brzegu ławice maleńkich jaskrawych rybek wykonują synchroniczny balet. Im głębiej, tym ciekawiej. Pływające stworzenia jednocześnie piękne i przerażające. Kształty i formy, których nie można spotkać na powierzchni, kolory, których nie widuje się nawet w telewizji. Rafy porastające podwodne zbocza schodzą w dół jak baśniowy dywan prowadzący do innego świata. Kołyszą się, wyciągają wiotkie „ramiona” – nie wiadomo: by zaprosić czy odstraszyć. Bezwiedne ruchy płetw niosą pływaków dalej i dalej, lazur zmienia się w soczysty granat, a ryby – tu już potężniejsze, z groźnymi pyskami i czujnymi oczami, pływają szybciej, błyskawicznie torując sobie drogę. Ledwie się pojawią, pozwolą na siebie zerknąć, a już odwracają się i znikają. Ich kształt się zamazuje, a wreszcie rozpływa w ciemnej toni. Różnorodność koralowego świata hipnotyzuje i pochłania. Czas w wodzie płynie inaczej, zmienia się poczucie odległości – łatwo się zapomnieć i ocknąć daleko od brzegu.

Jedne z najbardziej emocjonujących podwodnych wypraw można przeżyć na archipelagu Bacuit – garści wysp rozrzuconych na północ od Palawanu, wokół portu El Nido. Szare skały wyrastają z wody jak pogrążone w letargu gigantyczne stwory, niewzruszone wobec napierającej wciąż wody, która robi, co może, by je pokonać. Miarowo uderzające fale nieustannie żłobią twardy kamień, przyprawiając wyspom efektowne falbanki. Plaże to tylko małe łachy białego piasku, a raczej zmielonych na proch muszelek i rafy koralowej. Zbyt krótkie, by nimi spacerować, nocą znajdują się pod wodą. Deszcze, sól i niesiony z wiatrem piasek poorały skały tak, że są one ostre jak sztylety. Z bliska widać, że Bacuit to w rzeczywistości grupa kamiennych jeżozwierzy – nieostrożny gest wystarczy, by się skaleczyć.

Reklama
Reklama

Te nieprzyjazne grzbiety kryją w sobie atrakcje. Trzeba jedynie zachować zimną krew. Bangka zatrzymuje się przy kamiennej ścianie, sternicy rzucają kotwicę kilkanaście metrów dalej, dzięki temu woda nie roztrzaska łodzi o skałę. Trzeba skoczyć i – w przerwie między jedną falą a drugą – przecisnąć się przez niewielki otwór w kamieniu. Po drugiej stronie czeka niezmącona tafla błękitnej wody – ukryta laguna i idylliczna cisza.

[srodtytul]Na łasce oceanu[/srodtytul]

Foldery reklamujące Palawan zwykle pokazują przezroczystą morską wodę. Okazuje się jednak, że w sercu wyspy miesiącami króluje suchy pył. Samochody wzbijają tumany kurzu. Im uboższa część wyspy, tym gorzej się jedzie. Z mieścin takich jak Port Barton można wydostać się raz dziennie. Najlepszym środkiem transportu są jeepneye, wciąż produkowane według wzorów amerykańskiej armii z czasów II wojny światowej. Każdy ma imię wymalowane dumnie nad szybą kierowcy i oryginalne ozdoby – dowód wielkiej fantazji. Filipińczycy wyrażają w ten sposób nie tylko niesłabnący optymizm wobec życia, ale też miłość do pojazdów, które jako pierwsze umożliwiły tu szybki transport.

Jeepneye ruszają codziennie z samego rana, tak mówi teoria. Czasem jest za mało chętnych, by kurs się w ogóle odbył. Innym razem podróżnych jest tylu, że wyjazd z maleńkiego Port Barton zabiera ponad godzinę. Kierowca kolejny raz objeżdża wioskę: chłopcy wskakują w biegu, wystrojone na wizytę w mieście panie ładują się z tobołkami, babcia z wnuczkiem wiozą dokądś worek ryżu, młoda matka jedzie z noworodkiem na ramieniu, osłania go kawałkiem ręcznika. Handlarz ryb z pomocą kilku mężczyzn pcha na dach kubły wypełnione śmierdzącym połowem. Stopy w gumowych klapkach wspinają się po stalowej drabinie, głośno tupią. Nie mija kilka minut, a wszystko jest zabezpieczone grubymi linami. Na kalmary nie starczyło miejsca, ale dwa żeglarskie węzły wystarczyły, by wyładowane nimi pudła zamocować na zewnątrz wozu. Posłużą kolejnym pasażerom jako miejsca stojące.

W trasie godzinami widać góry porośnięte dżunglą i doliny wykarczowane pod uprawę ryżu. Na polach, wylegując się w wysychających sadzawkach, dyszą zmęczone upałem bawoły. Od czasu do czasu bambusowa chata na palach, tania i łatwa do odbudowania po atakach deszczu i wiatrów. Przy drodze, pod bambusowymi dachami, przesiadują rodziny. Ojciec kołysze się w hamaku, na brzuchu trzyma nagiego malca. Śmieją się, bo któryś z siedzących wokół krewnych powiedział coś zabawnego. Nic nie robią, niczego nie sprzedają, po prostu spędzają dzień.

Niewiele mają – obszarpane ubrania, marną chatynkę i pola ryżowe, które nie przynoszą wielkich plonów. Mimo to na ich twarzach nie ma napięcia, śladów niespełnionych pragnień ani żalu. Palawańczycy wydają się wolni od frustracji, które czuć na ulicach gwałtownie rozrastającej się Manili. Nie dotykają ich także krwawe konflikty religijne i polityczne, dręczące położoną na południu wyspę Mindanao. Wielkie nieszczęścia przynosi im natura: zdarzają się niszczące cyklony, powodzie, błotne lawiny. Ale nawet o nich wyspiarze opowiadają spokojnie, przekonani, że żywiołów nie da się powstrzymać. Wierzą jednak, że można je przebłagać. Jako katolicy modlą się do Boga, ale nie zaniedbują też lokalnych duchów. Na zmianę składają ofiary w drewnianych kościołach i kryjących złe moce jaskiniach.

Ekonomia
Polscy liderzy w Davos w czasie Światowego Forum Ekonomicznego
Ekonomia
Od danych do decyzji, czyli transformacja i AI w biznesie
Gospodarka
Czesi zaskoczeni sukcesem Polski. Ekspert o współpracy: Strategiczna konieczność
Ekonomia
Nowe trendy w elektryfikacji floty
Ekonomia
Czas ratyfikować Zrewidowaną Europejską Kartę Społeczną
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama