Przy brzegu kręci się pies. Łaciaty kundel, jeden z kilku mieszkających na plaży. Brodzi w wodzie, czegoś wytrwale wygląda. Może się wydawać, że liczy na resztki z porannych połowów – rybacy wyrzucają z łodzi mniejsze ryby, które nie nadają się na handel. Ale stoi w wodzie także po południu i wieczorami, każdego dnia z tą samą nadzieją i ekscytacją. Po tygodniu przyjezdni upodabniają się do niego – snują się po plaży, wpatrują w ujście zatoki, w strzeżoną dwoma wyspami bramę na pełne morze. W wioskach takich jak Port Barton czekanie jest istotą życia. Upływ czasu niczego nie zmienia. Jeśli coś ma się zdarzyć, przyjdzie z wodą i wiatrem.
[srodtytul]Trwanie w zawieszeniu[/srodtytul]
Palawan jest najbardziej wysuniętą na zachód wyspą Filipin, chudą i długą jak złożony parasol, od którego wzięła nazwę. Można podróżować wzdłuż niej autobusami, korzystając z jedynej drogi biegnącej z północy na południe, albo pływać wybrzeżem, przystając w sennych wioskach. Takich jak Port Barton, gdzie wszystko jest małe i proste. Nie sposób się zgubić, zmęczyć. Życie ma wymiar policzalny: jeden kościół, dwa sklepy spożywcze, sześć hotelików, 20 zacumowanych łodzi, jeden autobus dziennie. Ludzie zarabiają jak umieją, łowieniem ryb, masowaniem pleców, gotowaniem i żeglowaniem. Może gdzieś tam, za wodą, rządzi wielki potwór, globalizacja, ale tu, we wsi, nikt go nie widział.
Turyści przypływają i odpływają, lecz jest ich nie więcej niż dziesięcioro dziennie – tylu, ile mieści się w łodzi albo wojskowym jeepneyu, czyli przerobionym wozie wojskowym z napędem na cztery koła. Nieważne, kim są tam, skąd przyjechali. Tu niewiele mogą zrobić ze swoimi pieniędzmi i ambicjami. Kilku Niemców kupiło co prawda okoliczne wysepki, ale właściwie niczego nie mogą tam zbudować – są posiadaczami skał, dżungli i skrawka białego piasku, który nocą zalewa słona woda. Jeden z właścicieli otoczył wyspę murem, drugi wynajął strażnika z groźnym psem. Kręcą się między palmami, pilnując przyrody, która ich nie potrzebuje.
W Port Barton luksusów nie ma – mieszka się w chatkach przy plaży, w towarzystwie krabów, żab, nietoperzy i komarów. W nieustannym szumie fal uderzających o brzeg czasem z siłą, która wprawia bambusowe domki w drżenie. Je się to, co akurat złowili rybacy. O wszystkim decyduje natura: przypływy i odpływy, zmieniające się wiatry, cyklony i nagłe ulewy. Rozgwieżdżone niebo jest za darmo, pod warunkiem że przejdą chmury. Słońca przekupić się nie da: albo pali niemiłosiernie, albo godzinami czai się na poszarzałym niebie, obojętne na wyczekujące spojrzenia bladych nowo przybyłych. Znużeni przysypiają w hamakach, chyba że przegoni ich deszcz.