Odwieczny spór o wszystko, jaki toczą PiS i PO, w sprawach gospodarczych przybrał ostatnio dość konkretny kształt. Nasi konserwatywni wigowie i liberalni torysi (uwaga, to nie pomyłka, w Polsce wszystko musi być na odwrót) kłócili się o to, czy nowelizować budżet. PiS chciał natychmiastowego powiększenia deficytu o 7 mld zł. Platforma twierdziła, że deficytu powiększać nie trzeba. Do utrzymania obecnego poziomu wystarczą cięcia wydatków.
Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby zauważyć, że bardziej niż o budżet chodziło tu o wybory do Parlamentu Europejskiego. Nowela oznaczałaby, że budżet został przez rząd nie najlepiej przygotowany – a to punkt dla PiS, pozostawienie zaś go w niezmienionej postaci (bo jest świetnie) to punkt dla PO.
Koniec kampanii już blisko. Polityczne znaczenie sprawy maleje. Donald Tusk oświadczył więc, że w czerwcu budżet będzie nowelizowany. Premier powiedział, sprawa zakończona, można by rzec – trawestując św. Augustyna. A z zakończenia wynikałoby, że to jednak PiS miał rację.
Problem polega jednak na tym, że PiS racji nie miał, a sprawa zakończona nie jest („budżet, budżet jest nowelą, której nigdy nie masz dosyć”). Dowodów dostarcza nie byle kto, bo sama Zyta Gilowska, po którą sięgnięto, aby wzmocnić siłę ognia PiS.
I pani Gilowska dała ognia, tyle tylko, że strzeliła swojej partii w stopę i to nie z rewolweru, a z haubicy wielokalibrowej. Oskarżając rząd o to, że doprowadził do powstania gigantycznej dziury sięgającej podobno 80 mld zł, wykazuje, że pomysł dalszego powiększania deficytu jest chory i niemożliwy do wykonania. Chyba żeby zrezygnować z obniżki składek ubezpieczeniowych i zmniejszyć dotację do ZUS. Teraz to praktycznie jedyna możliwość pozyskania dodatkowych dochodów. To jednak było sztandarowe osiągniecie Zyty Gilowskiej (i rządu PiS). Całkiem słusznie zostaliśmy za nie pochwaleni przez OECD.