Tymi meczami przez kilkanaście dni czerwca będzie żyła nie tylko Ameryka, ale cały sportowy świat. Obchodzący właśnie dwudziestolecie zespół Orlando Magic gra z legendarnymi Los Angeles Lakers, 14-krotnymi mistrzami NBA. Na parkiecie złoci medaliści igrzysk w Atenach: "Superman" Dwight Howard i artysta koszykówki Kobe Bryant, w pierwszym rzędzie krzeseł najsłynniejsi kibice: Tiger Woods i Jack Nicholson. Z Nicholsonem Marcin Gortat zapewne znów utnie sobie pogawędkę, tak jak wcześniej podczas sezonu, jak ze starym znajomym. On, chłopak z łódzkich Bałut, koszykarz z przypadku, finalista NBA wbrew wszystkiemu.
[srodtytul]W bramce[/srodtytul]
Być może miał to zapisane w gwiazdach. Urodził się 17 lutego 1984 roku, dokładnie 21 lat po Michaelu Jordanie. Ważył i mierzył słusznie: 5,3 kg i 63 cm. Jego ojciec Janusz to dwukrotny brązowy medalista igrzysk olimpijskich (1972 i 1976 roku) w boksie w wadze półciężkiej. Matka Alicja była siatkarką. Dwukrotnie zdobywała mistrzostwo Polski z ŁKS Łódź, grała w reprezentacji Polski.
Kiedy pierwszy raz usłyszał o NBA, miał niespełna dziesięć lat. – Grałem w piłkę nożną i byłem nią naprawdę zafascynowany. Ona była najważniejsza. Nie myślałem o żadnej innej dyscyplinie – wspominał w wywiadzie dla "Rz". Był bramkarzem, najpierw w trampkarzach Startu Łódź, potem Łódzkiego Klubu Sportowego. To były czasy Petera Schmeichela z Manchesteru United, jego idola.
Koszykówkę odkrył późno. – Przeszedłem z trzeciej do czwartej klasy technikum samochodowego, miałem wtedy trochę problemów. Do koszykówki przekonał mnie Zdzisław Pruszczyński, trener i nauczyciel wychowania fizycznego. Powiedział, że jeśli przyjdę trenować w sekcji, pomoże mi w szkole. I tak się stało. Już po pierwszym treningu powiedziałem, że nigdy nie wrócę do piłki nożnej. Koszykówka okazała się sportem dla mnie. Po sześciu miesiącach treningów w ŁKS dostałem powołanie do reprezentacji Polski do lat 20.