Nad NBA nigdy nie zachodzi słońce

W najlepszej koszykarskiej lidze świata liczy się przede wszystkim zarabianie pieniędzy, a przy okazji jest to wielki sport. To biznes piękny i porywający, który dostarcza olbrzymich emocji.

Publikacja: 20.06.2025 13:45

Nad NBA nigdy nie zachodzi słońce

Foto: Scott Varley/Digital First Media/Torrance Daily Breeze via Getty Images

Najlepszej koszykarskiej lidze świata nie mogło się przytrafić nic lepszego niż zacięte finały ze zwrotami akcji i starciem dwóch wielkich osobowości: Tyrese’a Haliburtona z Indiany Pacers i Shai Gilgeous-Alexandra z Oklahoma City Thunder.

NBA od dawna żywi się wielkimi pojedynkami, bo nic tak dobrze się nie sprzedaje, jak emocje, starcia tytanów, łzy szczęścia i radości oraz opowieści o pogoni za marzeniami. To przyciąga uwagę kibiców, angażuje ich, a w efekcie pozwala zarabiać pieniądze właścicielom. Bo koniec końców o to właśnie chodzi, jeśli ktoś miałby wątpliwości.

Czytaj więcej

Polski skaut Los Angeles Lakers: Nie mogę nikogo przegapić

Oczywiście, idealnie z punktu widzenia ligi byłoby wtedy, gdyby ci zawodnicy prowadzili drużyny grające na „wielkich rynkach”, automatycznie przykuwające większą uwagę, np. Los Angeles Lakers i New York Knicks, ale raz na jakiś czas takie odświeżenie mapy NBA nie powinno zaszkodzić. – Popularność ligi NBA zawsze była budowana na starciu indywidualności. Rysuje się tutaj jednak granica potencjału marek, które reprezentują w tym roku obie największe gwiazdy. To jest tylko z jednej strony Oklahoma City, a z drugiej Indianapolis. Pod tym kątem NBA nie zarobi tak dużo, jak mogłaby w przypadku, gdyby stanęły naprzeciwko siebie bardziej rozpoznawalne marki – mówi medioznawca dr hab. prof. UW Tomasz Gackowski.

Z wizytą u Disneya

NBA na pewno jednak wokół tych finałów zbuduje piękną opowieść i zdecydowanie wyjdzie na swoje. Najlepsza koszykarska liga na świecie dawno przestała być tylko sportem, a może tak naprawdę nigdy nim nie była na wyłączność. To jest biznes, gdzie wszystko jest podporządkowane temu, żeby zarabiać więcej, szybciej i skuteczniej. Przy okazji to biznes piękny i porywający, który dostarcza olbrzymich emocji. Nie łudźmy się jednak: w arkuszach Excel księgowych wszystko musi się świecić na zielono.

Ten biznes cały czas musi rosnąć i przynosić zyski, i nawet na moment nie może się zatrzymać. Doskonale widać to było w trakcie pandemii koronawirusa, kiedy ludzkimi losami rządziły kolejne lockdowny, zamykano biznesy, ogłaszano zakazy lotów, do sklepów wchodziło się pojedynczo i w maseczkach. Nawet wtedy liga NBA znalazła sposób na to, by ominąć zakazy i dostarczyć rozrywki swoim kibicom, bo przecież „show must go on”.

Nic lepiej nie oddaje tego, jak działa liga NBA, niż miejsce, w którym zgromadzili się koszykarze, żeby rozegrać sezon. Kibice koszykówki na pewno pamiętają słynną „bańkę” w ośrodku Disneya na Florydzie. Zawodnikom dostarczano jedzenie do pokojów, regularnie przechodzili testy, mieli na miejscu swoich fryzjerów, a chociaż trybuny były puste i przypominały o smutnej rzeczywistości, to jednak fani dostali rozrywkę, na którą tak czekali. Równie ważne jak wyłonienie najlepszej drużyny, a zapewne znacznie ważniejsze było to, żeby uratować przynajmniej część sezonu i zminimalizować straty stacji ESPN (należy do Disneya) i TNT, które płacą miliardy dolarów za prawa do pokazywania meczów.

Foto: Alonzo Adams-Imagn Images

Sumy, jakie stacje telewizyjne płacą za transmisje meczów, dawno już opuściły naszą galaktykę, bo jak inaczej nazwać 76 mld dol., które Disney, NBC Universal i Amazon Prime zapłacą w ciągu 11 lat za prawa do pokazywania meczów. Już poprzednia umowa z 2016 roku, która gwarantowała lidze w ciągu dziewięciu lat 24 mld dol., wydawała się czymś niewyobrażalnym. Okazało się jednak po raz kolejny, że NBA wyznacza nowe standardy i pokazuje, że w tym świecie nie ma miejsca na sentymenty.

Co z tego, że TNT transmitowała NBA od 1989 roku i pomogła wypromować produkt, który jest popularny na całym świecie? Kiedy zaczynał się związek tej stacji i najlepszej ligi świata, Michael Jordan ciągle czekał na swój pierwszy pierścień za zdobycie mistrzostwa, nie było jeszcze Dream Teamu, Shaquille O’Neal był wyrośniętym nastolatkiem, Kobe Bryant rzucał sobie na podwórku z kolegami, LeBron James był w wieku przedszkolnym, a Stephen Curry dopiero uczył się chodzić.

To wszystko pomogła też wypromować stacja TNT. Czasami stosowane były ciekawe tricki i udawało się wykorzystywać popularność innych produkcji. Wierni fani serialu „Przyjaciele”, produkowanego przez Warner Bros., na pewno pamiętają, że główni bohaterowie często wybierali się na mecze New York Knicks, a zdobycie biletu było ogromnym marzeniem. Liga zyskiwała popularność także m.in. dzięki programowi „Inside the NBA” z udziałem O’Neala i Charlesa Barkleya, ale skoro korzystniejsza okazała się umowa z Amazon Prime, bo daje większe możliwości pokazywania meczów w streamingu internetowym, to nie ma co ronić łez, tylko trzeba podpisywać kontrakt z nowym partnerem.

Termometr wzrostu gospodarczego

Kolejne rekordy, które liga bije na rynku sprzedaży praw telewizyjnych, przeczą pogłoskom o tym, że Amerykanie i w ogóle kibice na całym świecie mają przesyt ligi, w której rozgrywa się w sezonie zasadniczym 82 mecze, zanim zacznie się właściwa rywalizacja w fazie play off (do kolejnej rundy z każdej pary awansuje drużyna, która pierwsza wygra cztery spotkania). Spotkań jest tak dużo, że można się w tym wszystkim pogubić. Codziennie coś jest gdzieś transmitowane, zmieniają się tylko hale.

Oglądalność na starcie rozgrywek jest niezadowalająca? Koszykarze na początku sezonu nie grają tak dynamicznie, jak powinni, i mecze nie są zacięte? Zawodnicy za słabo przykładają się do obrony i wszystko wygląda tak, jakby drużyny wyszły sobie na parkiet, żeby po prostu porzucać do kosza? Do decydujących rozstrzygnięć jest w tym momencie tak daleko, że jeszcze nie warto „tracić czasu” na interesowanie się rozgrywkami.

Foto: Alonzo Adams-Imagn Images

Takie alarmujące głosy przychodziły akurat w czasie, kiedy trwały negocjacje nowej umowy. Władze ligi zamieszały więc w kociołku tak, żeby wyszło na ich, a kibice dostali jeszcze więcej tego samego, ale w nowym opakowaniu. Powstał więc miniturniej rozgrywany w trakcie sezonu – liczba meczów się praktycznie nie zmieniła, ale zawodnicy dostali nowe trofeum, o które warto walczyć, a nic tak nie działa na wyobraźnię sportowców i kibiców jak walka o coś.

– Turniej w środku sezonu powstał po to, żeby dało się zdynamizować opowieść. Kiedyś Kobe Bryant czy dzisiaj LeBron James nigdy się nie oszczędzali, bo widzowie liczą, że ich zobaczą w akcji, ale innych koszykarzy trzeba było jakoś pobudzić. Trofeum przykuwa uwagę. Mankamentem NBA jest, że rozstrzygnięcia zapadają dopiero w czerwcu. Mniejsza konkurencja o widza jest w styczniu i lutym, więc wprowadzenie nowego trofeum uważam za dobre rozwiązanie. Kiedyś też lepiej oglądały się weekendy All Star. Kiedy Kobe wychodził na parkiet, zawsze walczył na całego i wymuszał na partnerach z drużyny to, że przestawali się wygłupiać – ocenia prof. Gackowski.

Jeśli kibice i koszykarze czuli przesyt, zawsze można było spróbować pójść w drugą stronę i zmniejszyć liczbę spotkań, po prostu skrócić sezon. Tylko tego nikt tak naprawdę w NBA nie mógł i nie chciał rozważać. Każdy mecz to przecież doskonała okazja do ekspozycji logotypów sponsorów.

Mało tego, za oceanem w trakcie meczów przepisy nakazują dwie przerwy na żądanie w każdej kwarcie. Jeśli żaden trener nie czuje takiej potrzeby, to wyznaczają ją sędziowie – pierwszą na co najmniej siedem minut do końca kwarty, a drugą na trzy minuty przed zakończeniem danej części gry. W trakcie takiej przerwy można emitować reklamy, które zostały wykupione i żadne widzimisię szkoleniowców nie stanie temu na przeszkodzie.

Każdy rozegrany mecz to także tysiące sprzedanych biletów, dziesiątki tysięcy hot dogów, corn dogów, nachosów i innych przekąsek. Mecz NBA zaczyna się na wiele godzin przed pierwszym podrzuceniem piłki, a kończy długo po tym, jak zawodnicy zejdą z parkietu. Na hali i wokół niej rozstawiają się sponsorzy ze swoimi stanowiskami, oferując atrakcje dla najmłodszych i starszych kibiców, a w sklepie klubowym można kupić koszulkę lub czapeczkę za kolejne kilkadziesiąt dolarów. To wszystko pomaga napędzać amerykańską gospodarkę.

– NBA jest termometrem wzrostu gospodarczego. Jeśli gospodarka zwolni, to i NBA to odczuje. Rynki europejski i amerykański stanowią główną siłę nabywczą świata, nie Chińczycy, Hindusi czy mieszkańcy Afryki. Jeśli Amerykanie źle się czują gospodarczo, to wszyscy czują się źle, bo to oni mają najwięcej pieniędzy do wydania – mówi „Rz” prof. Gackowski.

Złote jajka

Dla Amerykanów wydarzenie, jakim jest mecz NBA, stanowi chleb powszedni, ale kibice z innych części świata chcą tego doświadczyć na własnej skórze i wykupują nawet specjalne wycieczki, żeby zasiąść na trybunach. Najczęściej pojawiają się od razu na kilku spotkaniach w różnych miastach, bo skoro już leci się na inny kontynent, to trzeba się nasycić wrażeniami.

Władzom ligi udało się wykreować modę na oglądanie NBA, a właściwie lepiej byłoby powiedzieć, na doświadczanie jej wszystkimi zmysłami, i starannie dbają, żeby to zjawisko nie przeminęło. Stąd w ofercie regularnie pojawiają się mecze, które można obejrzeć w porach dużo przystępniejszych mimo ogromnej różnicy czasu między USA czy Europą.

Pomaga też napływ do NBA koszykarzy z innych krajów. Ci zawodnicy automatycznie stają się ambasadorami ligi i generują kolejne zasięgi. Wystarczy tylko popatrzeć, jaką popularnością cieszy się w Polsce Jeremy Sochan.

Oczywiście, Europa to nie jest wszystko. Szczególne miejsce w sercu władz NBA (czyli de facto miliarderów inwestujących w kluby) stanowią Chiny i to już od czasów komisarza Davida Sterna, który swoimi decyzjami pomógł zmienić ligę w kurę znoszącą złote jajka. To on walczył o to, by otworzyć dla NBA rynek chiński, przeczuwając, że tam mogą czekać ogromne pieniądze. Udało się, bo Chińczycy pokochali NBA i koszykarze są tam bohaterami.

Trzeba jednak uważać, żeby chińskiego Smoka nie obrazić, bo o to łatwo, a w grze są zbyt wielkie pieniądze, które łatwo stracić nawet przez jeden nieostrożny wpis w mediach społecznościowych. Wystarczyło, że generalny menedżer Houston Rockets Daryl Morey wyraził poparcie dla protestów w Hongkongu w 2019 r., żeby rozpętała się burza.

Foto: Jerome Miron-Imagn Images

Właściciel Rockets Tilman Fertitta zaczął przepraszać, komisarz ligi Adam Silver bronił Moreya. Ubolewanie wyrażali też koszykarze James Harden czy LeBron James, a chińska stacja CCTV przestała pokazywać mecze NBA. Mike Pompeo wzywał ligę do wytrwania na posterunku, a wszystko wyglądało na przepychankę wielkich mocarstw, gdzie sport jest tylko pretekstem do prężenia muskułów.

– Wojna geopolityczna ma wpływ na oglądanie ligi w Chinach. Nie bez kozery ściąga się tam byłych amerykańskich gwiazdorów, żeby promować miejscowe rozgrywki – zauważa prof. Gackowski.

Kryzys udało się jednak zażegnać, a gwiazdy NBA z powrotem zaczęły się pojawiać w Chinach, promując biznesy swoje i swoich sponsorów. O tym, że warto grać o chińskich fanów, świadczy choćby przykład Jamesa Hardena, który podczas transmisji w mediach społecznościowych sprzedał w niespełna dziesięć sekund aż dziesięć tysięcy butelek swojego wina.

NBA jest obecna na wszystkich kontynentach i można śmiało powiedzieć, że nie zachodzi nad nią słońce – dosłownie i w przenośni. Nic dziwnego, że NBA przyciąga kolejnych miliarderów, którzy mają wolne kilka miliardów dolarów i chcą zainwestować. Wyceny klubów – czy też franczyz lub organizacji – jak mówią Amerykanie, cały czas rosną.

– To jest jeden z elementów dywersyfikacji biznesu: inwestowanie w surowce, technologię, rozrywkę. Ci, którzy inwestują w biznes rozrywkowy, w pierwszej kolejności patrzą w stronę NBA, potem ligę futbolu amerykańskiego NFL, a dopiero na trzecim miejscu na baseball – mówi prof. Gackowski.

Kiedy kilkanaście lat temu Steve Ballmer kupował Los Angeles Clippers za 2 mld dol., wiele osób pukało się w czoło, twierdząc, że wspólnik Billa Gatesa grubo przepłaca. Wartość rynkową organizacji oceniano na 1,6 mld dol. przy rocznych przychodach na poziomie 146 mln dol. Za Clippersami ciągnęła się w dodatku opinia tego „drugiego, gorszego” klubu z Los Angeles. Przez lata brakowało im sukcesów, nie mieli szczęścia przy budowaniu składu i byli w cieniu Lakers.

Od tego czasu wiele się jednak zmieniło, a wartość klubu wzrosła ponaddwukrotnie tak, że nawet magazyn „Forbes”, pisząc o tym, bił się w pierś. Nowa hala Intuit Dome jest symbolem rosnącej potęgi całej ligi. Cena 5,5 mld dol., które musiałby wyłożyć chętny na zakup Clippersów, to i tak niewiele w porównaniu z 8,8 mld, które kosztowaliby Golden State Warriors, mający w składzie Stephena Curry’ego. Na drugim miejscu są New York Knicks (7,5 mld dol.), którzy od wielu lat niczego nie wygrali, ale mają swoją siedzibę w odpowiednim miejscu na mapie.

To, że wartość klubów rośnie cały czas, odróżnia też tę ligę od wielkiego, europejskiego futbolu, który jest wielką spalarnią pieniędzy. Tutaj szejkowie płacą miliardy dolarów, żeby tylko wygrać jedno trofeum. W NBA wykłada się takie sumy, by wyjąć z powrotem jeszcze więcej, a mistrzowski pierścień to miły, ale niezobowiązujący dodatek.

Najlepszej koszykarskiej lidze świata nie mogło się przytrafić nic lepszego niż zacięte finały ze zwrotami akcji i starciem dwóch wielkich osobowości: Tyrese’a Haliburtona z Indiany Pacers i Shai Gilgeous-Alexandra z Oklahoma City Thunder.

NBA od dawna żywi się wielkimi pojedynkami, bo nic tak dobrze się nie sprzedaje, jak emocje, starcia tytanów, łzy szczęścia i radości oraz opowieści o pogoni za marzeniami. To przyciąga uwagę kibiców, angażuje ich, a w efekcie pozwala zarabiać pieniądze właścicielom. Bo koniec końców o to właśnie chodzi, jeśli ktoś miałby wątpliwości.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”