Letnia ochłoda na śnieżnym pustkowiu

„Uwaga, białe niedźwiedzie!” – ostrzega znak stojący na obrzeżach Longyearbyen, największej osady na Spitsbergenie. To nie żart – od tego miejsca powinno się chodzić tylko z bronią.

Publikacja: 24.07.2009 03:30

Stado morsów

Stado morsów

Foto: Rzeczpospolita, Monika Witkowska MW Monika Witkowska

Pierwszego polarnego niedźwiedzia spotykamy już na lotnisku. Wprawdzie wypchany, ale zawsze. Stoi przy taśmie, na której wyjeżdżają bagaże. Następny miś zaprasza do odwiedzenia jednego ze sklepów w centrum Longyearbyen, a kolejny zdobi puszkę z piwem. Na prawdziwe trafić nam się nie udaje, chociaż często o nich słyszymy. Kiedy recepcjoniście w hotelu mówię o pomyśle wybrania się w pojedynkę na jedno z okolicznych wzgórz, chłopak patrzy na mnie, jakbym była niespełna rozumu, po czym wręcza ulotkę z sympatycznym miśkiem stojącym nad pokrwawioną zdobyczą. Wypadki rzeczywiście się zdarzają. Nawet odbywające się na Spitsbergenie doroczne maratony (najdalej na północ organizowana tego typu imprezy) mają specjalną ochronę „antyniedźwiedziową”.

W tej sytuacji chodzenie z bronią palną jest w tych rejonach konieczne. Przed supermarketem stoją nawet specjalne stojaki, na których można ją zostawić, a na drzwiach widnieje znak: „zakaz wnoszenia sztucerów”. Na niedźwiedzie jednak polować nie można. Są one pod ochroną, tak więc strzelić można ostrzegawczo w powietrze, a do zwierzęcia tylko w obronie własnej, gdy zbliży się do człowieka na mniej niż 50 metrów.

[srodtytul] Bez drzew, bez dróg[/srodtytul]

Dwutysięczne Longyearbyen jest stolicą całego Svalbardu – położonego na Morzu Arktycznym norweskiego archipelagu, w którym największą wyspą jest właśnie Spitsbergen. Chociaż o Svalbardzie, czyli w tłumaczeniu ze staronorweskiego „zimnym wybrzeżu”, wspomina jedna z islandzkich sag jeszcze z 1194 roku, za odkrywcę tych terenów uważa się holenderskiego kapitana Willema Barentsa, który przyżeglował tu w 1596 roku. To on właśnie nadał nazwę Spitsbergen, co z kolei znaczy „ostre góry”.

Mimo że archipelag jest bardzo rozległy (39 tys. km kw.), sieć dróg liczy tu jedynie 50 km, i to głównie w okolicy Longyearbyen. Osiedli ludzkich jest zaledwie kilka, a 60 proc. powierzchni wysp to lodowce, na których żyje około dwóch – trzech tysięcy groźnych białych niedźwiedzi.

Spitsbergen z okien samolotu przypomina najeżoną ostrymi wierzchołkami gór – najwyższy szczyt, Newtontoppen, ma 1713 m n.p.m. – bezdrzewną białą pustynię. Kiedy po przeleceniu 640 km z Norwegii lądujemy, okazuje się jednak, że spore połacie lądu pozbawione są śniegu, a z ziemi nawet sterczy niewysoka trawa. Choć to początek lipca, w dzień temperatura nie przekracza kilku stopni.

[wyimek]60 proc. powierzchni wysp to lodowce, na których żyje około dwóch – trzech tysięcy groźnych białych niedźwiedzi[/wyimek]

W zabudowanym kolorowymi domkami Longyearbyen nie sposób się zgubić – miasteczko położone jest w dolinie z jednej strony ograniczonej lodowcem, z drugiej fiordem. Centrum to kilka sklepów i kilka restauracji. „Najbardziej na północ wysunięta strefa wolnocłowa” głoszą reklamy. Mimo że to terytorium Norwegii słynącej z bardzo wysokich cen alkoholu tutaj, na 78. równoleżniku, są one stosunkowo niskie. Na wszelki wypadek więc stałym mieszkańcom narzucono ograniczenie w zakupach, a od turystów żąda się okazania biletów lotniczych. Życie w Longyearbyen toczy się powoli i spokojnie. Przy głównej ulicy spotykamy karibu svarbardzkiego, czyli renifera, tyle że mniejszego od jego krewnych ze Skandynawii. Zwierzak pasie się, jakby nigdy nic, uprzejmie pozuje do zdjęć. Kiedy kilka dni później mamy na obiad potrawkę z renifera, zastanawiamy się, czy to przypadkiem nie nasz znajomy.

Większość zabudowań wzniesiono na palach wbitych w wiecznie zmarzniętą ziemię. Dzięki temu ogrzewane budynki nie zapadają się w podłożu. Wchodząc do wnętrz – nie tylko domów, ale także kościoła czy hotelu – miejscowi, a ich wzorem przyjezdni, zdejmują buty... i chodzą w skarpetkach. Dotyczy to nawet najlepszego hotelu, pięciogwiazdkowego SAS Radisson. Z kolei przed domami stoją zaparkowane skutery śnieżne – zimą podstawowy środek transportu. Psie zaprzęgi to już tylko atrakcja dla turystów – latem, kiedy w dolinie nie ma śniegu, wykorzystuje się ciągnięte przez ujadające husky wózki na kółkach. Nam dużo bardziej podoba się jednak wycieczka kajakami po zatoce. Ze względu na duże różnice w przypływie i odpływie oraz prądy morskie trzeba się zdrowo namachać wiosłami, ale dla widoków na ośnieżone brzegi z poziomu wody – warto!

[srodtytul] Z morsem nos w nos[/srodtytul]

Przez długie lata, w XVII i XVIII wieku, Svalbard słynął ze stacji wielorybniczych. Teraz są tu jedynie stacje naukowe, ale powszechnie wiadomo, że Norwegia jest jednym z nielicznych krajów, które wciąż na wieloryby polują. Nic więc dziwnego, że podczas jednej z kolacji podają nam lokalną specjalność – wielorybie steki.

[wyimek]Norwegia jest jednym z nielicznych krajów, które wciąż na wieloryby polują[/wyimek]

Po kolacji mamy okazję zobaczyć Longyearbyen by night. Ale kiedy nasze zegarki wskazują pierwszą w nocy, słońce jest wciąż wysoko na niebie. Na tej wysokości słońce nie zachodzi przez ponad cztery miesiące – od 19 kwietnia do 23 sierpnia. Z kolei zimą są cztery miesiące, kiedy słońca nie ma, co jednak, wbrew powszechnym opiniom, nie oznacza wcale ciągłego mroku.

W ramach spaceru postanawiamy zobaczyć siedzibę norweskiego gubernatora. Zwierzchnictwo nad Svalbardem Norwegia uzyskała w 1920 roku na mocy tzw. traktatu spitsbergeńskiego. Według jego ustaleń jest to tzw. strefa częściowo zdemilitaryzowana – nie wolno na wyspach stawiać żadnych stałych instalacji wojskowych. Z kolei 42 państwa, które podpisały traktat (Polska również do nich należy), mają równe prawa, jeśli chodzi o prowadzenie działalności naukowej czy gospodarczej, w tym połowów.

Kolejny przystanek to miejscowy kościółek. Tutejsi mieszkańcy to, jak przystało na Norwegów, protestanci. Po drodze zatrzymujemy się też przy tablicy upamiętniającej J.M. Longyeara, Amerykanina, od którego nazwiska wzięła się nazwa miasteczka. To dzięki niemu w 1906 roku powstała tu pierwsza kopalnia węgla dająca zatrudnienie mieszkańcom. Potem kopalni było kilka, ale dziś działa, a i to na niepełnych obrotach, tylko jedna. O górniczych tradycjach przypomina pomnik w centrum miasteczka. Są też porzucone wagoniki, pozostałości prowadzącej do kopalni kolejki. Większość tego sprzętu to… prawnie chroniony zabytek. Wszystko, co pochodzi sprzed 1946 roku, ma tu wartość zabytkową.

Żałujemy, że nie mamy możliwości odwiedzenia polskiej bazy znajdującej się w fiordzie Hornsund w południowej części Spitsbergenu. Placówka Polskiej Akademii Nauk istnieje od 1957 roku, ale już wcześniej polscy naukowcy udzielali się w badaniach tych terenów. Dlatego też na mapie wyspy wiele polskich nazw. Są m.in. szczyty Kopernikusfjellet, Warszawaryggen czy Ostra Brmatoppen oraz lodowce Siedleckibreen i Polakkbreen.

Pontonem wyprawiamy się natomiast do miejsca zwanego Radiostacją w Isfjordzie. Po około dwóch godzinach przemierzania wyjątkowo spokojnych wód fiordu ukazuje się skalisty cypelek z kilkoma budynkami. To wciąż działająca stacja radiowa, ale jest tu też trochę miejsc noclegowych udostępnianych tym, którzy chcą odpocząć od cywilizacji, zapomnieć o telefonach (nie ma zasięgu) i cieszyć się pustkowiem.

[wyimek]Spitsbergeńskie kaczki trzymają się ludzi, bo to chroni je przed spotkaniem z polarnymi lisami[/wyimek]

– Uważajcie pod nogi! – Philip, który jest jedną z dwóch osób pilnujących tego miejsca, pokazuje na kaczkę, która tuż przy progu zrobiła sobie gniazdo i siedzi na jajkach. Również w Longyearbyen kaczki osiedlają się bardzo blisko domów; to zadziwiające, że dzikie ptaki nie boją się ludzi. – Spitsbergeńskie kaczki trzymają się ludzi, bo to chroni je przed spotkaniem z polarnymi lisami – tłumaczy Philip.

Philip to młody Anglik, który po latach pracy w Oslo rzucił intratną, ale monotonną pracę i przyjechał na Spitsbergen, gdzie przez kilka miesięcy żyje na pustkowiu, w terenie, w którym nie ma nic. Wykonuje prace gospodarcze i jest kucharzem. Widać, że to miejsce go fascynuje, z błyskiem w oku pokazuje zdjęcia niedźwiedzi chodzących po stacji, w tym jednego dobijającego się do drzwi.

[srodtytul]Lenin wiecznie żywy[/srodtytul]

Bierzemy sztucer i wychodzimy na spacer po okolicy. Niedźwiedzi nie zauważamy, za to na żwirowej plaży leży olbrzymi mors. Wielkie cielsko zakończone głową z imponującymi kłami budzi respekt. Dawniej morsy masowo zabijano dla mięsa, skóry, tłuszczu, kłów i kości. Teraz są pod ochroną. W drodze powrotnej do Longyearbyen spotykamy całe ich stado. Ostry, nieprzyjemny zapach, jaki wydzielają, zatrzymuje wścibskich turystów w bezpiecznej dla obu stron odległości.

Kolejnego dnia płyniemy na jeszcze jeden, całodniowy rejs – tym razem dużym statkiem. Pierwszym naszym celem jest czoło pociętego szczelinami lodowca. Potem obieramy kurs na Barentsburg – rosyjskie miasteczko, z daleka rozpoznawalne po kopcących czarnym dymem kominach. Rosjanie przejęli to miejsce w 1932 roku od wycofujących się z biznesu węglowego Holendrów i zaczęli eksploatować znajdujące się pół kilometra pod ziemią złoża.

Czas w Barentsburgu zatrzymał się w epoce komunizmu. W kilku miejscach widać propagandowe malowidła chwalące trud robotniczy, a główny plac zdobi popiersie Lenina. – To najbliższy bieguna Wódz Rewolucji na świecie – mówi z dumą rosyjski przewodnik. Uwagę zwraca też stojąca trochę z boku mała cerkiew postawiona na pamiątkę 140 ofiar katastrofy rosyjskiego tupolewa, który rozbił się w 1996 rok na zboczach góry w pobliżu Longyearbyen.

W Barentsburgu żyje około 600 osób, w większości Ukraińców (70 proc.) i Rosjan przyjeżdżających na dwuletnie kontrakty do pracy w kopalni. W barze tutejszego hotelu można się napić rosyjskiej wódki, a w telewizorze obejrzeć program na kanale Rossija. Co ciekawe, zlokalizowana po sąsiedzku poczta jest już norweską placówką.

W niewielkim sklepie z pamiątkami uwagę zwraca ładny album o Spitsbergenie, ale nie mogę go kupić, bo nie mam rubli. Pytam po rosyjsku, czy mogę zapłacić koronami norweskimi, które są walutą Spitsbergenu. Dziewczyna za ladą, Lena z Ukrainy, wyjaśnia jednak, że nie może przyjąć innej waluty niż rosyjska. Kiedy wychodzę, podbiega do mnie i wręcza komplet ślicznych pocztówek. – To prezent! Rzadko są tu turyści, z którymi mogę porozmawiać po rosyjsku – cieszy się. Na Spitsbergenie są jeszcze dwa inne osiedla rosyjskie, obydwa już opuszczone, bo wydobywanie węgla stało się nieopłacalne. My tymczasem wracamy do

Longyearbyen

. Idziemy w miasto, kupić pamiątki. Największym powodzeniem cieszą się niby-drogowe znaki z białym misiem oraz butelki z likierem zrobionym ponoć na bazie wody z lodowca. Kiedy kilka dni później jesteśmy już w Polsce i dopada nas fala letnich upałów, marzymy o powrocie na podbiegunową wyspę.

$>

"geneva>

[ramka][srodtytul]Informacje praktyczne[/srodtytul]

[b] Jak dotrzeć na Spitsbergen?[/b] Możliwości są dwie – albo drogą morską (jachtem lub statkiem wycieczkowym), albo powietrzną. Na lotnisku koło Longyearbyen ląduje, w zależności od sezonu, od pięciu do 12 samolotów tygodniowo (linie SAS i Braathens). Zapewniają one połączenie na trasie z i do Oslo (ok. trzech godzin lotu) oraz z i do Tromso (ok. godziny).

[b]Wiza jest niepotrzebna.[/b] Do wjazdu do Sbalbardu wystarczy dowód osobisty, ale wracając do Norwegii, trzeba okazać paszport.

[b]Waluta.[/b] Korony norweskie, chociaż akceptowane jest również euro. Wyjątkiem jest Barentsburg, gdzie w barze można płacić walutami zachodnimi, ale w sklepie koło pomnika Lenina tylko rublami.

[b]Noclegi.[/b] Longyearbyen jest kilka hoteli, w tym SAS Radisson. Poza osadami ludzkimi można rozbić namiot lub nocować w chatach traperskich, ale trzeba uważać na niedźwiedzie.

[b]Telefonia komórkowa.[/b] W Longyearbyen i okolicy nie ma problemu z zasięgiem. Minuta rozmowy do Polski kosztuje ok. 1,8 zł, rozmowa odebrana 0,9 zł. Klimat. Średnia temperatura w lecie wynosi 6 stopni, zimą minus 14 stopni C. Nawet podczas najostrzejszych zim temperatura raczej nie przekracza minus 30 stopni.

[b]W Internecie[/b]

[link=http://www.svalbard.net]www.svalbard.net[/link]

[link=http://hornsund.igf.edu.pl]hornsund.igf.edu.pl[/link] [/ramka]

Pierwszego polarnego niedźwiedzia spotykamy już na lotnisku. Wprawdzie wypchany, ale zawsze. Stoi przy taśmie, na której wyjeżdżają bagaże. Następny miś zaprasza do odwiedzenia jednego ze sklepów w centrum Longyearbyen, a kolejny zdobi puszkę z piwem. Na prawdziwe trafić nam się nie udaje, chociaż często o nich słyszymy. Kiedy recepcjoniście w hotelu mówię o pomyśle wybrania się w pojedynkę na jedno z okolicznych wzgórz, chłopak patrzy na mnie, jakbym była niespełna rozumu, po czym wręcza ulotkę z sympatycznym miśkiem stojącym nad pokrwawioną zdobyczą. Wypadki rzeczywiście się zdarzają. Nawet odbywające się na Spitsbergenie doroczne maratony (najdalej na północ organizowana tego typu imprezy) mają specjalną ochronę „antyniedźwiedziową”.

Pozostało 94% artykułu
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Słodkie kłamstewka
Ekonomia
Spadkobierca może nic nie dostać
Ekonomia
Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny
Ekonomia
Polskie sieci mają już dosyć wojny cenowej między Lidlem i Biedronką
Ekonomia
Pierwsi nowi prezesi spółek mogą pojawić się szybko
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił