[b]Niepełnosprawni są w Polsce kojarzeni z lekką atletyką, szermierką, koszykówką albo badmintonem. W tym ostatnim był pan wielokrotnym mistrzem Niemiec. Ale jak to możliwe, że niepełnosprawny może również żeglować?[/b]
[b]Siegmund Mainka:[/b] My wszystko potrafimy. Robimy to – czasem – tylko trochę wolniej niż ludzie zdrowi (śmiech). Na pierwszy rzut oka zadziwia załoga, w której sternik ma jedną sprawną dłoń, a szotowi zajmujący się refowaniem żagli są po obustronnej amputacji nóg albo sparaliżowani od pasa w dół. Ale, jak widać, da się z tym również zdobyć olimpijski złoty medal. Jachty są naturalnie lekko dostosowane do naszych ograniczeń. Ale w perfekcyjnym zgraniu z naturą i łodzią nikt nam już nie pomoże. Tutaj jesteśmy tak samo skazani na doświadczenie i przysłowiowy nos skipera jak choćby załoga Torbena Graela (brazylijski kapitan zwycięskiej załogi Ericssona 4 na tegorocznym Volvo Ocean Race, pięciokrotny medalista olimpijski – L.W.S).
[b]Złoty medal jest jak wejście na Mount Everest. Ale wcześniej jest ciężka harówka…[/b]
Jak najbardziej. Ale czy każdy z nas codziennie nie musi się spiąć w sobie, wziąć się w garść, by zrobić kolejny krok? Dla mnie złoty medal nie był celem. Ale stał się na pewno potwierdzeniem, że zmaganie się z ograniczeniem, które stało się moim udziałem w wieku 20 lat, było grą wartą świeczki. Kiedy poczułem ciężar złota na szyi, mogłem spojrzeć wstecz na dwa życia: 20 lat normalności i 20 lat na wózku. Początki były bardzo ciężkie. Jako pełnosprawny kochałem sport, ćwiczyłem zapasy, judo. Nogi są niezbędne na takiej drodze życia. Ale wyszło, jak wyszło. Najbardziej żmudne było to ciągłe: dalej, dalej, dasz radę!
[b]Dyscyplina?[/b]