Niektóre najważniejsze niewiadome zostały usunięte lub ograniczone. Inwestorzy byli przerażeni, bo nie wiedzieli, czy strefa euro ma nowocześnie funkcjonujący bank centralny, czy też taki, który jest do tego stopnia związany przepisami, że nie jest w stanie uratować nawet sam siebie. Grudniowe działania EBC, by wspomóc banki, jasno pokazały, że ma on możliwości – i wolę – by powstrzymać kryzys.
Trwa również długo oczekiwana restrukturyzacja zadłużenia Grecji. Nie będzie ona dobrowolna – chyba że, jak mawia szef Commerzbanku Martin Blessing, w rozumieniu tego słowa przez Hiszpańską Inkwizycję – ale obligatariusze przynajmniej wiedzą, czego mogą się spodziewać. Nawet jednak jeżeli założymy, że finansowa faza kryzysu się skończyła, decydenci wciąż stoją w obliczu kryzysu gospodarczego, który pogłębił się z powodu działań zaradczych mających powstrzymać zawirowania na rynku dłużnym. Komisja Europejska w ubiegłym tygodniu prognozowała, że gospodarka strefy euro skurczy się w tym roku o 0,3 procent. Premier Irlandii Eamon Gilmore określił te dane jako „przygnębiające".
Oszczędności budżetowe wysysają wzrost z gospodarki regionu, bo tłumią popyt. Średnio zajmuje pięć lat, zanim korzyści dla wzrostu płynące z obniżenia zadłużenia rządu i deficytu zaczynają przeważać nad recesyjnym wpływem cięć budżetowych, wynika z szacunków MFW. Jednocześnie większość recept dotyczących zdynamizowania wzrostu dotyczy strony podażowej, w tym „reform strukturalnych", które mają uelastycznić rynki pracy, wzmocnić konkurencję i zwiększyć wydatki na rozwój i badania. Wszystkie potrzebują czasu, by zadziałać.
Gilmore zasugerował również, że w niektórych krajach środki oszczędnościowe mogłyby zostać złagodzone. – Musimy się przyjrzeć, jak można by ożywić wzrost (...) w całej Europie – powiedział irlandzki premier. Nie dał się jednak wciągnąć w rozważania, czy oznacza to, że Niemcy – jedyna gospodarka, która ma pole manewru, by stymulować popyt – powinna przejąć rolę regionalnej lokomotywy.