Abstrahując od faktu, że urzędujący od 5 lat prezydent doznał oświecenia w tej sprawie akurat w końcówce kampanii prezydenckiej, to w niczym nie narusza ona logiki wprowadzonej w 1999 r. reformy emerytalnej.
Przypomnijmy, że reforma wprowadziła zasadę, zgodnie z którą wysokość wypłacanego świadczenia zależy od wielkości wpłaconych w czasie trwania kariery zawodowej składek. Jeśli ktoś miał marną płacę i odprowadzał do ZUS małe składki, to dostanie emeryturę niższą od tego, kto zarabiał lepiej. Zgodnie z obecnie obowiązującym prawem wszyscy (nie licząc różnych uprzywilejowanych grup, jak np. górnicy) w zasadzie muszą pracować do 67 roku życia.
Jeśli propozycja Komorowskiego przejdzie, to ktoś kto doprowadzał składki do ZUS przez 40 lat będzie mógł przejść na emeryturę wcześniej. Oczywiście nikt go tego nie będzie zmuszać, a decyzja powinna być podjęta na podstawie racjonalnych przesłanek. Jeśli taka osoba uzna, że wyliczone świadczenie nie wystarczy mu na życie, będzie mogła pracować dalej, po to, żeby po kilu kolejnych latach płacenia składek i ich waloryzowania przez ZUS, dostawać wyższe świadczenie.
Propozycja prezydenta nie rozsadza systemu emerytalnego. Biorąc pod uwagę realia dzisiejszego rynku pracy, z wciąż wysokim bezrobociem, z długimi okresami różnych staży dla młodych i powszechnością tzw. elastycznych form zatrudnia, można się spodziewać, że w okresie aktywności zawodowej pracownicy przez co najmniej kilka lat swojej kariery zawodowej zaliczą tzw. okresy nieskładkowe. Dotyczy to szczególnie kobiet rodzących dzieci – składek emerytalnych nie odprowadza się np. w czasie urlopu rodzicielskiego.
Dlatego osoba rozpoczynając karierę zawodową np. w wieku 18 lat i tak będzie miała niewielkie szansa na przejście na emeryturę około 60-tki. A jeśli ktoś zacznie pracować dopiero po studiach, to o wcześniejszej emeryturze nie ma nawet co marzyć.