Dzisiaj w Sejmie politycy będą debatować nad rosnącymi cenami. Ekonomiści nie przewidują jednak, żeby ta dyskusja miała większy wpływ na rozwiązanie problemu, jakim jest podwyższona inflacja.
A problem będzie się utrzymywał. Do końca 2009 r. nie ma prawdopodobnie szans, żeby tempo wzrostu cen spadło do pożądanego przez bank centralny poziomu 2,5 proc. Średnio może przekroczyć 3,5 proc.
– W 2007 r. we wszystkich grupach dochodowych wystąpił realny wzrost płac i w tym roku będzie podobnie – przypomina Jakub Borowski, główny ekonomista Invest Banku. Oznacza to, że nasze dochody rosną szybciej od średniej wzrostu cen. Nawet w przypadku emerytów i rencistów, gdyż ich wypłaty są waloryzowane. Zatem polityczny problem zwiększenia rozmiarów ubóstwa wywołanego rosnącymi cenami jest fikcyjny. Zdaniem Borowskiego nawet w 2009 r. realne płace brutto wzrosną o ok. 1,5 proc., zaś Maciej Reluga, główny ekonomista BZ WBK, twierdzi, że może być to nawet wzrost rzędu 5 proc.
Nie oznacza to, że problemu nie ma. – Powinna się toczyć debata o tym, jak prowadzić politykę pieniężną – mówi Borowski. Zadaniem NBP jest utrzymanie inflacji w okolicach poziomu 2,5 proc. w średnim okresie, a już od jesieni 2007 r. inflacja jest wyższa i zapewne nie wróci do celu jeszcze przez kilka kwartałów. – W przyszłym roku średnioroczna inflacja wyniesie 3,6 proc., wobec 4,4 proc. w tym roku – przewiduje Regula. Podobny poziom inflacji w 2009 r. zakłada Borowski.
Na ograniczenie inflacji wpłyną prawdopodobnie podwyżki stóp procentowych oraz umocnienie złotego. Problemem mogą być zaś ceny, które nie zależą od banku centralnego.