Owszem, nakreślona wcześniej przez Morawieckiego Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju była krytykowana przez wielu ekonomistów jako etatystyczne chciejstwo, ale dawny szef wielkiego banku komercyjnego jawił się na tle poprzedniczki jako wzór racjonalnego myślenia i efektywności.
Zaczęło się dobrze – premier przyciągnął inwestycję wielkiego amerykańskiego banku JP Morgan w centrum operacyjne w Warszawie, z 3 tys. pracowników. Wprawdzie zanęcił go obietnicą 20 mln zł dotacji, ale nie inaczej przecież walczą o inwestycje inne kraje regionu. Ważna była zmiana jakościowa na stanowiska szefa rządu dająca nadzieję na otwarcie nie tylko w kierunku Zachodu, ale także umiarkowanego elektoratu centrum w kraju, poprawę rozedrganych w wyniku polityki PiS nastrojów klasy średniej i wstrzymującego się z inwestycjami biznesu.
Po roku ze smutkiem przyznaję, że było to złudzenie. Premier, walcząc o przyszłą schedę po prezesie Kaczyńskim, uderzył w tony miłe twardemu elektoratowi PiS i nawet wystąpienia zagraniczne zaczął mylić z pogadankami przy ognisku „Gazety Polskiej". Ostatecznie wizerunek racjonalnego technokraty legł w gruzach w kampanii samorządowej, a wraz z nim nadzieje na budowę mostów ponad podziałami. Między innymi dlatego bilans roku premiera nie jest rewelacyjny.
Plusem jest na pewno wzrost gospodarczy. Nawet jeśli zawdzięczamy go głównie najlepszej od 10 lat koniunkturze w strefie euro, to Morawiecki jak każdy polityk może się nim chwalić. Nareszcie udało się uchwalić długo blokowaną ustawę o Pracowniczych Planach Kapitałowych, które mają szansę stać się źródłem finansowania inwestycji w polskiej gospodarce i ratunkiem dla więdnącej giełdy w Warszawie.
Plusem jest wejście w życie Konstytucji biznesu, dzięki której łatwiej będzie np. wystartować z działalnością, a w czasie posuchy ją zawiesić i potem reaktywować. Przedsiębiorcy chwalą ułatwienie sukcesji w firmach rodzinnym czy ulgi podatkowe na badania i rozwój.