Carl Vinson, jeden z dziesięciu amerykańskich lotniskowców z 60 samolotami na pokładzie, miał wypłynąć z Singapuru do Australii. Donald Trump nakazał mu w sobotę obrać kurs na północ, ku półwyspowi koreańskiemu. Vinsonowi towarzyszą trzy mniejsze jednostki wyposażone w systemy Aegis zdolne dosięgnąć takie rakiety, jakie tydzień temu wystrzeliła na próbę Korea Północna. W Aegis uzbrojone są też okręty południowokoreańskie i japońskie, które mają współpracować z Amerykanami.
Jeszcze kilkadziesiąt godzin temu podobna operacja zostałaby przyjęta przez Koreę Północną, Chiny czy Rosję jako kolejny pusty gest Waszyngtonu, za którym nie pójdą konkretne działania. Wszystko zmienił atak 59 amerykańskich pocisków manewrujących Tomahawk na syryjską bazę wojskową w Al-Shayrat koło Homsu w piątek nad ranem czasu polskiego. Operacja, która było odpowiedzią na wystrzelenie z tego miejsca dzień wcześniej przez siły Baszara Asada pocisków z sarinem, została przeprowadzona, gdy Trump przyjmował w Mar-a-Lago na Florydzie prezydenta Chin Xi Jinpinga. Ataku trudno więc nie interpretować jako ostrzeżenia, że Amerykanie są gotowi samodzielnie przeprowadzić także uderzenie przeciw Kim Dzong Unowi, jeśli Pekin nie pomoże zablokować programu atomowego Korei Północnej. Wywiad USA obawia się, że w ciągu trzech–czterech lat Pjongjang będzie miał rakiety balistyczne zdolne przeprowadzić atak jądrowy na Amerykę.
– Uderzając w Syrię, Trump przywrócił zdolność Amerykanów do odstraszania wrogów nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale w ogóle na świecie – mówi „Rzeczpospolitej" Nadim Shehadi, wykładowca prestiżowej Fletcher School of Law and Diplomacy koło Bostonu. – Za Baracka Obamy wszystko było przewidywalne: niezależnie od tego, jak bardzo Ameryka była prowokowana, nie robiła nic. Teraz polityka amerykańska staje się nieprzewidywalna i każdy musi się z nią liczyć. To fundamentalna zmiana – dodaje.
Trump ogłosił swoją decyzję w emocjonalnym przemówieniu. Powiedział, że „dzieci Boga nigdy więcej nie powinny przeżywać takiego horroru". Czy to właśnie widok zagazowanych syryjskich dzieci spowodował zmianę polityki prezydenta, który niedawno nie chciał mieszać się w konflikt w Syrii i szykował się do porozumienia z sojusznikiem Asada, Władimirem Putinem? Willem Post, amerykanista w Holenderskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, mówi „Rzeczpospolitej", że decyzja prezydenta była starannie przemyślana.
– Przed jej podjęciem Trump wiele godzin konsultował się z dwoma generałami, którzy dziś mają najwięcej do powiedzenia w polityce zagranicznej USA: szefem Pentagonu Jamesem Mattisem i doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego HR MacMasterem. A na początku tygodnia Trump wykluczył z rady bezpieczeństwa narodowego Stevena Bannona, przeciwnika interwencji w Syrii i radykalnego populistę. To fundamentalna zmiana układu sił w Waszyngtonie – uważa Post.