Wojna trzydziestoletnia. Milion ofiar wojny, która żywiła się sama

Wojna trzydziestoletnia była pierwszym w historii konfliktem totalnym. Nie było w niej miejsca na neutralność oraz – wbrew hasłom na sztandarach – na względy religijne. Była też pierwszą, w której bardziej ucierpieli cywile niż walczący żołnierze.

Publikacja: 10.08.2018 18:00

Pojęcie wojny, która żywi się sama, ukuł Albrecht von Wallenstein, jeden z wodzów cesarskiej armii.

Pojęcie wojny, która żywi się sama, ukuł Albrecht von Wallenstein, jeden z wodzów cesarskiej armii. W 1632 r. pokonał on pod Lützen wojska szwedzkiego króla Gustawa II Adolfa (obraz Carla Wahlboma)

Foto: Nationalmuseum

Wiosną 1626 r. Bogusław XIV przekonał się, co znaczy ambiwalencja losu. Po śmierci Filipa Juliusza stany osieroconego przezeń księstwa wołogoskiego (Wolgast) złożyły hołd lenny jego stryjecznemu bratu. W ten sposób pan na Szczecinie mógł nareszcie, po stu latach dzielnicowego rozbicia, ogłosić się władcą całego zjednoczonego księstwa pomorskiego. Jednak Bogusław nie triumfował. Niedawno bowiem do wojny, którą późniejsi historycy nazwą trzydziestoletnią, włączyła się Dania. Król Chrystian IV, który do tej pory przyglądał się z boku zapasom swoich koronowanych kolegów po fachu z Rzeszy Niemieckiej, teraz postanowił wystąpić w glorii obrońcy luterańskiej wykładni Ewangelii. A tego książę Bogusław, choć sam ewangelik, obawiał się najbardziej.

Wojna zaczęła się w 1618 r. buntem Czechów przeciwko cesarzowi. Ten w dwa lata później pokonał ich pod Białą Górą, jednak spirala konfliktu, raz rozkręcona, wciągała w swój wir kolejne państwa Rzeszy. Cesarz, niejako z urzędu, reprezentował stronę katolicką, więc siłą rzeczy jego oponenci rekrutowali się spośród władców protestanckich. Jednak linia podziału nie biegła prosto, gdyż po stronie cesarza pozostała część poddanych mu formalnie ewangelickich książąt niemieckich. Jednym z nich był właśnie Bogusław XIV.

Pogorzało nam Pomorze

Ówczesne księstwo (dziś Pomorze Zachodnie) zaliczało się do większych państw cesarstwa. Była to ziemia kwitnących, choć na ogół niezbyt ludnych, miast i zamożnych wiosek. Rezydencje książęce – było ich kilka – pod względem przepychu i nagromadzonych tam zbiorów sztuki odsuwały w cień pałace Berlina, który w owym czasie dopiero zaczynał zyskiwać na znaczeniu. Ziemia pomorska postrzegana była wówczas w całej północnej Europie jako ognisko kultury i nauki, ciągnęli do niej z innych krajów znamienici teologowie i artyści. Cała wschodnia połowa księstwa mówiła jeszcze starym językiem pomorskim, zbliżonym do polskiego. I nikomu to nie przeszkadzało.

Choć luterańskie od stu lat, Pomorze pilnie przestrzegało neutralności w rozdzieranym wyznaniowymi konfliktami cesarstwie. Bogusław lojalnie płacił podatek na cesarskie wojsko, walczące z „heretykami", a jednocześnie pozwalał, aby protestanckie państwa ościenne pobierały z Pomorza rekruta. Ale nie wychylał się za bardzo w żadną stronę. Pilnował balansu. Doskonale wiedział, że każdy z jego liczących się sąsiadów – potężny cesarz w Wiedniu, Dania, Szwecja, Polska, wreszcie coraz bardziej agresywna Brandenburgia, której władcy od dawna ostrzyli sobie zęby na pomorskie bogactwa – jest sam w sobie znacznie odeń silniejszy. A cóż dopiero w koalicji! Lepiej ich więc przeciwko sobie nie jednoczyć, a z drugiej strony nie skłócać, gdyż doprowadzi to do starcia, z którego Pomorze, mimo swego dostatku w gruncie rzeczy bezbronne, już się nie podniesie. Trudna łamigłówka.

Stąd nieustanne wysiłki przekonywania każdej ze stron. Cesarza na sejmach Rzeszy – o niezachwianej pomorskiej wierności. Ościennych władców protestanckich – o przyjaźni, popartej wspólnotą wyznania.

Tyle że nic to nie dało. Politykę dogadzania wszystkim dokoła wybacza się tylko silnym. Czasem może jeszcze słabym i biednym. Tymczasem pomorski łakomy kąsek, jak beczące koźlę, przyciągał uwagę okolicznych drapieżników. Jakby tego było mało, szczęśliwe Pomorze trapiło nadto pewne fatum: jego kolejni władcy nie doczekali się potomstwa. Dość powiedzieć, że spośród sześciu książęcych synów Bogusława XIII już pięciu zmarło bezpotomnie. Podobny los dotknął wspomnianego Filipa Juliusza z Wołogoszczy. Bogusław XIV był ostatnim z rodu Gryfitów, rządzącego Pomorzem od pół tysiąca lat. I również on nie miał następcy.

Tymczasem obręcz wojny zaciskała się wokół granic spokojnego jak dotąd kraju. Książę próbował coś z tym zrobić, wzywając stany do wydatków na zbrojenia. Ale pomorska szlachta pod względem stosunku do spraw publicznych, niestety, przypominała polską. Skończyło się na kilku oddziałkach pachołków miejskich, pilnujących od strony południa głównych przejść granicznych. W porównaniu z nadchodzącymi z obu stron potęgami było to tyle co nic. Wejście do wojny Danii stało się precedensem umiędzynarodowiającym ten konflikt. Niebawem do starcia dołączyły Francja i Holandia. Rozpętana w 1618 r. awantura stawała się konfrontacją na skalę europejską.

Bogusław robił wszystko, aby prące na południe wojska duńskie omijały terytorium jego księstwa. Jednak samo położenie Pomorza, odgradzającego Danię od reszty krajów Rzeszy, czyniło owo zadanie niewykonalnym. Gdy w sierpniu 1626 r. w bitwie pod Lutter am Barenberge Chrystianowi powinęła się noga, zwycięskie wojska cesarskie, odganiając na północ napastników, podeszły pod pomorskie granice. Ich nienaruszalności strzegły co prawda uroczyste cesarskie patenty, nagroda za lojalność Bogusława, jednak dowódca cesarskiej armii Johan von Tilly, zwycięzca spod Białej Góry i późniejszy sprawca rzezi Magdeburga (zamordowano tam 20 tysięcy osób), był wyznawcą zasady, którą niedługo potem sformułował jego następca Albrecht von Wallenstein: „wojna żywi wojnę".

20 listopada 1627 w miasteczku Franzburg, leżącym między Stralsundem a Rostockiem, kilku oficerów armii cesarskiej złożyło Bogusławowi „propozycję nie do odrzucenia". Przyparty do muru, zgodził się przyjąć na teren Pomorza dziesięć regimentów wojsk Tilly'ego. Oczywiście tylko na kilka tygodni, dopóki wojsko cesarza nie oczyści wybrzeża Bałtyku z resztek sił króla Danii.

Tak wyglądał początek końca starego Pomorza. Kraj został dosłownie zalany armią żołnierzy, których trzeba było nocować, karmić i poić. Ale „cesarscy" nie pytali nikogo o zdanie, tylko brali sami. Kto się sprzeciwił, był zabijany. Potem nie trzeba już było nawet tej przyczyny – żołnierze, pod rozkazami dowódcy sił okupacyjnych na Pomorzu, feldmarszałka Torquato Contiego, którego miejscowi nie bez powodu nazwali „Diabłem", nauczyli się mordować dla przyjemności. „Cesarscy" rabowali miasta i nawet rezydencje samego księcia – te, w których akurat nie przebywał. Zresztą Bogusław bał się ruszać ze Szczecina: wychylenie głowy za miejskie mury równało się wówczas ryzyku nagłej śmierci. Również chłopi nie przyjeżdżali do miast z zaopatrzeniem, bo w lasach czyhali na nich maruderzy.

„Stół książęcy ma mniej do dyspozycji niż przeciętny kapitan w armii Wallensteina" – skarżyli się w 1630 r. wysłannicy Bogusława cesarzowi Ferdynandowi II. „Wobec poddanych księcia żołnierze dopuszczają się wszelkich bezeceństw, gwałcąc kobiety i panny, a często nawet nie oszczędzając i trupów. [...] Wszystkie te rzeczy spowodowane zostały przez postępowanie wojska cesarskiego, z którym ani poganie, ani Turcy równać się w tej mierze nie mogą, a nawet sam diabeł, we własnej postaci z piekła rodem, nie mógłby być gorszy".

Szybko zapanował głód. Ludzie zaczęli jeść trawę, wodorosty i chleb z mąki otrzymywanej ze sproszkowanego wapienia bałtyckich klifów. Nierzadkie były przypadki ludożerstwa. Odtąd na kilka pokoleń Pomorze, gdzie „rodzice zjadają dzieci", weszło do kanonu niemieckich opowiastek, którymi matki straszyły swoje maluchy. Inną dziecięcą wyliczankę, z finalnym wersem „Pogorzało nam Pomorze" (Pommerland ist abgebrannt) znają do dziś starsze pokolenia Niemców.

„Dobrowolny" sojusz

Uprogu lata 1630 r. na wyspie Uznam wylądowała armia króla Szwecji. Zanim z okrętów zaczęto wyładowywać na ląd ludzi i konie, jako pierwszy, łodzią, przybił do brzegu sam Gustaw Adolf. Król, skoro tylko stanął pewną nogą na słonym piasku, ukląkł i pomodlił się na pierwszym skrawku „wyzwolonej" przez siebie pomorskiej ziemi. W takim geście uwieczniono go potem na licznych rycinach, tłoczonych w drukarniach ewangelickich miast.

Wszystko zaczęło się od Stralsundu. Ten wielki hanzeatycki port był tym dla Pomorza, czym Gdańsk dla Polski. Miasto, gdy potrzebowało pomorskiej opieki, korzystało z politycznego parasola, jaki roztaczali nad nim książęta z Wołogoszczy lub Szczecina, jednak kiedy nie było mu po drodze z lojalnością wobec suwerena, bez skrępowania prowadziło własną politykę, niekoniecznie zgodną z pomorską racją stanu. Tak właśnie stało się w 1628 r. Stralsund, który na tle innych miast Pomorza wyróżniał się misjonarską gorliwością w szerzeniu wiary Lutra, ostentacyjnie zamknął bramy przed wojskami cesarza i poddał się królowi Szwecji. To oczywiście rozsierdziło Wallensteina, który przystąpił do oblężenia. Po drugiej stronie cieśniny, na wyspie Rugii, stacjonowali Duńczycy, więc również z nimi starły się cesarskie oddziały. Jakby tego było mało, niebawem o „swoje" miasto upomniał się Gustaw Adolf. Szwed od dawna chciał zastąpić Christiana w roli zbawcy uciskanego niemieckiego protestantyzmu. I udało mu się to, ponieważ Dania, kolejny raz przegrawszy w polu, na dobre wycofała się z teatru wojny.

Bogusław i tym razem próbował grać rolę neutralnego władcy, jednak tym razem to Gustaw Adolf rozdawał karty. Król bez większego wysiłku zmusił księcia do zawiązania „dobrowolnego" sojuszu. Klamka zapadła. Teraz wypadało tylko trzymać się mocno nowego przyjaciela, a przy okazji współwyznawcy. Bo jeśli wrócą tu „cesarscy", zapewne będą się srożyli jeszcze bardziej niż poprzednio.

Początkowo Szwedzi zachowywali się poprawnie, płacąc za furaż, wikt i opierunek. Jednak Pomorzanie szybko się przekonali, że zasada „wojna żywi wojnę" nie zna granic wyznaniowych. Gdy miejscowym skończyły się skromne zapasy, nowi okupanci zaczęli zdobywać, co się da, na własną rękę. Powtórzył się mechanizm, dobrze znany z czasów rządów „Diabła" Contiego. Znowu codziennością stały się pożogi, mordy i głód, a do tego zaraza.

Obie strony, walczące ze sobą na oczach przerażonych Pomorzan, prześcigały się w standardach okrucieństwa. Gdy we wrześniu 1630 r. wojska cesarskie odbiły z rąk Szwedów miasteczko Pasewalk (w historycznej polskiej literaturze zwane Pozdawilkiem), srogo zemściły się na mieszkańcach. Mężczyzn, zanim zabito, obdarto z ubrań i torturowano, pytając o ukryte pieniądze. Kobiety – od staruszek po małe dziewczynki – najpierw zgwałcono, potem zaś te bogatsze rzucono na wozy, biedniejsze zaś przytroczono do siodeł. Ten łup knechci sprzedawali potem w obozie. Z półtoratysięcznego Pozdawilka nie pozostał kamień na kamieniu.

Gdy 16 listopada 1632 Gustaw Adolf zginął w bitwie pod Lützen, kondukt z ciałem „lwa Północy" przemaszerował, w drodze do Szwecji, przez luterańskie miasta Niemiec. W nadbałtyckiej Wołogoszczy, gdzie czekała na nie królowa wdowa, urządzono nieboszczykowi uroczyste nabożeństwo. Ludzie opłakiwali tam nie tylko obrońcę protestantyzmu. Czuli, że teraz już nikt z walczących nie będzie nawet szukał pobożnych pretekstów do dalszych okrucieństw.

Bogusław, zanim umarł w 1637 r., rozdał potrzebującym poddanym cały majątek z resztek książęcej kasy. Wiedział, że nie ma jej komu pozostawić, więc uczynił z nią, co mógł najlepszego.

W jedenaście lat po śmierci księcia Pomorze, mocą pokoju westfalskiego, podzielili między siebie Szwedzi i Brandenburczycy. Osierocone księstwo okazało się krajem najdotkliwiej doświadczonym przez tę wojnę: jej ofiarą padło ponad dwie trzecie Pomorzan. Była to klęska, z której Pomorze już nigdy do końca się nie wydobyło.

Jeszcze w 1652 r., a więc w cztery lata po zawarciu pokoju, podróżnik Giacomo Fantuzzi, przemierzając krótki odcinek z Sianowa do Koszalina, naliczył na poboczu drogi 36 grobów okolicznych mieszkańców, niedawno zabitych przez szwedzkich maruderów.

Wojna trzydziestoletnia była klęską nie tylko dla Pomorza. Była to pierwsza w historii wojna totalna, w której nie ma miejsca na neutralność oraz – wbrew pobożnym hasłom wypisanym na sztandarach – na względy religijne. Była też pierwszą wielką kampanią europejską, której tragiczne koszty ponieśli przede wszystkim nie walczący żołnierze, lecz cywile. Ta wojna, zgodnie z zasadą Wallensteina, konsekwentnie żywiła się sama – dlatego też trwała tak długo.

Splendor władcy

Iglica kościoła świętej Katarzyny wyraźnie góruje nad dzwonnicami pozostałych świątyń Osnabrück. Wyższa jest od wież starej katolickiej katedry, wyższa nawet od hełmu fary mariackiej, głównej ewangelickiej świątyni miasta. Katarzyńską wieżę wznieśli dumni mieszczanie, by pokazać rezydującemu obok biskupowi, będącemu jednocześnie feudalnym zwierzchnikiem grodu, czyje jest na wierzchu. Niedługo potem wybuchła reformacja.

Gdy w Osnabrück przez całe pięć lat toczyły się międzynarodowe obrady, mające zakończyć się podpisaniem kończącego wojnę trzydziestoletnią pokoju westfalskiego (1648), kościół świętej Katarzyny służył jako Dom Boży wcale licznej delegacji szwedzkiej. Tutaj modlono się o spokój duszy Gustawa Adolfa, o wolność głoszenia Ewangelii dla wszystkich niemieckich protestantów, a także – zapewne – o pokój, którego szczegółowe zasady pracowicie uzgadniano w dnie powszednie.

Pokój westfalski pozornie niczego nie zmienił, umocnił tylko to, co widoczne było już trzydzieści lat wcześniej. Najwięksi gracze tej wojny wyszli z niej jeszcze silniejsi, oczywiście kosztem tych mniejszych, których terytoria albo okrojono, albo wchłonięto całkowicie, jak w przypadku Pomorza. Trudno też powiedzieć, by zwyciężyła którakolwiek ze stron powiewających sztandarami wiary. Protestanccy Szwedzi, to prawda, umocnili się na terenach niemieckich, ale z drugiej strony niektóre obszary, dotąd ewangelickie, musiały przyjąć katolicyzm. Zasada „czyja władza, tego religia", wprowadzona w Rzeszy w 1555 r., utrzymana została w całej rozciągłości. Polityczny krajobraz środkowej Europy po tej wojnie uległ roszadzie, ale w zasadzie pozostał taki sam.

Z jedną różnicą: ubyło dziesięć milionów ludzi. Zabitych w bitwach, ale przede wszystkim zarżniętych bez walki, spalonych we własnych domach, zagłodzonych i dobitych zarazą. Tak wielka liczba ofiar śmiertelnych stanowiła rekord, którego nie pobito nawet za Napoleona. Do tego trzeba było dopiero pierwszej wojny światowej.

Układające się strony zrobiły dla Osnabrück łaskawy wyjątek od zasady „czyja władza, tego religia". Odtąd miastem tym mieli rządzić na zmianę biskupi katoliccy i luterańscy. W tym drugim wypadku słowo „biskup" było jedynie tytułem uzasadniającym władzę nad miastem. Luterańskimi biskupami Osnabrück stawali się odtąd, w rotacji z katolikami, świeccy książęta Brunszwiku.

W sąsiedztwie kościoła świętej Katarzyny wznosi się imponujący barokowy pałac, okolony pięknym ogrodem. To prawdziwy Wersal Osnabrück i do dziś największa turystyczna atrakcja tego miasta. Rezydencję wzniósł niedługo po wojnie „biskup", książę Ernest August. Podobne pałace, jak grzyby po deszczu, wyrastać poczęły na całym olbrzymim terytorium, jeszcze tak niedawno dotkniętym wojennym kataklizmem. A wraz z bogato zdobionymi murami pięła się sława potęgi świeckiego władcy. Nieważne, czy z tytułem biskupa, elektora czy króla – absolutna władza jednostki stawała się tutaj wartością, opiewaną w licznych panegirykach. To właśnie w tym klimacie zrodził się fenomen Króla Słońce, francuskiego Ludwika XIV. Splendor „łaskawego panowania", którego dobrodziejstwa, jak mityczny Feniks, wzniosły się z popiołów spalonych krajów niemieckich, promieniował na całą Europę.

Coś podobnego było nie do pomyślenia przed wojną. Wówczas oczy wszystkich zwrócone były ku miastom, gdzie głosili swoje śmiałe tezy religijni reformatorzy, humaniści i kacerze. Teraz te miasta albo leżały w gruzach, jak Magdeburg, albo wypędzono z nich, jak z Pragi, głosicieli wolnej myśli. Ale książęta, z małymi wyjątkami, jako jedyni wyszli z tej całej awantury bez szwanku. I to nimi teraz przez sto lat zachwycać się będzie Europa.

Jakim cudem im się to udało – po hekatombie trzydziestu lat zniszczenia? Odpowiedź nie należy do wyrafinowanych. Ktoś musiał dźwignąć ze zgliszcz środkową Europę, a tylko oni mieli na to wystarczające fundusze. W wojnie, która żywi się sama, tylko oni, jako właściciele armii, zyskiwali dzięki możliwości systematycznego grabienia całych podbitych prowincji. A po zawarciu pokoju tylko oni mieli wystarczającą liczbę rąk do pracy. Bo przecież poza owymi dziesięcioma milionami pozostały liczniejsze jeszcze miliony tych, którzy przeżyli. I bynajmniej nie narzekali na wyzysk, wystarczyło im, że nie umierają z głodu, ognia i zarazy. Epoka po wojnie trzydziestoletniej to czas, w którym narzucony chłopskim masom system poddaństwa został perfekcyjnie dopracowany, dochodząc do maksymalnej wydajności.

Wilkołaki i encyklopedyści

Starówka Bambergu słusznie uznawana jest za perłę architektury. To południowoniemieckie miasto, jako jedno z nielicznych, uniknęło alianckich bombardowań. Szczególnie cieszy oko barokowy przepych Nowej Rezydencji, zbudowanej za rządów Lothara Franza von Schönborn. Książę-biskup, absolutny władca katolickiego państewka, to także jeden z beneficjentów trzydziestoletniej wojny. Despota, ale też miłośnik sztuk i wytrawny mecenas.

Spacerując po uroczych uliczkach Bambergu, nie mogłem się jednak uwolnić od wrażenia, iż wyczuwam tam leciutki swąd spalonego ludzkiego mięsa. Stolica księstwa dzierżyła jedno z pierwszych miejsc w niechlubnym rankingu liczby stosów, jakie ustawiano na miejskich placach dla wykonania wyroku na czarownicy.

Nieprzypadkowo wiedźmy, upiory i wilkołaki zaludniły krajobraz Niemiec i reszty Europy tuż po zakończeniu wojny trzydziestoletniej. Rzeczywista groza nie sprzyja wyobraźni – w sytuacji zagrożenia życia ludzie myślą tylko o tym, jak ocaleć. Jednak gdy niebezpieczeństwo mija, zarażony strachem mózg sam zaczyna produkować demony. Tym to sposobem, gdy umilkły działa, zapłonęły stosy. Wiara w złe moce nie znała granic wyznaniowych, rozprzestrzeniając się na równi w krajach katolickich i protestanckich. W tych ostatnich chyba nawet bardziej, jeżeli podsumować liczbę spalonych tam nieszczęsnych kobiet.

Owa demonofobia nie cechowała bynajmniej jedynie prostaczków. Utrapieniem pomorskiej Gryfii (Greifswald) były wilkołaki z Rakower Strasse, małej uliczki na uboczu miasta. Mieszczanie uznali nawet, że każdy, kto po godzinie 22 pojawi się na rzeczonej uliczce, jest stworem z piekła rodem. Z kłopotu wybawili ich studenci miejscowego uniwersytetu, zakopując pod brukiem kilka srebrnych guzików. Odtąd potwory już się tam nie pojawiały. Uniwersytet w Gryfii, ufundowany przez Bogusława XIV w ostatnich miesiącach życia (to jeden z jego wspomnianych wcześniej dobrych uczynków), czynny jest do dzisiaj.

Minęło kilka pokoleń, zmieniły się czasy, zmieniły się uniwersytety. O wojnie trzydziestoletniej zdążono już trochę zapomnieć, bo przecież tyle nowych wojen przetoczyło się już przez Europę. Ale pamiętano o wilkołaku i procesach czarownic. Dla ludzi połowy XVIII wieku, szczególnie tych wykształconych, pojęcia te stały się symbolami złej, obskuranckiej przeszłości. A encyklopedyści nie chcieli już wierzyć w Babę Jagę. Tolerowanie podobnych przesądów uznali za rzecz niegodną ducha czasów powszechnego oświecenia.

Aby odciąć się od tego, co – jak się wydawało – bezpowrotnie już mija, encyklopedyści zamknęli złego ducha w szufladce z napisem „średniowiecze". Ten zabieg okazał się bardzo wygodny. Prawdziwe średniowiecze minęło przed wiekami i nikt już na dobrą sprawę nie wiedział, jak ono rzeczywiście wyglądało. Było synonimem odległej przeszłości. A skoro mowa jest o czasach przed straszną wojną trzydziestoletnią, musiały się wtedy dziać rzeczy jeszcze straszniejsze niż rzeź Pozdawilka czy pogrom Magdeburga. Skoro wilkołaki trapiły naszych dziadów, rzeczą oczywistą jest, że jeszcze bardziej musiały dokuczać ich średniowiecznym protoplastom. Skoro jeszcze niedawno w miastach Europy płonęły stosy, w średniowieczu z pewnością musiały płonąć znacznie częściej.

Encyklopedyści wierzyli w postęp ludzkiej rasy. To, co dawniejsze, z definicji uznawali za gorsze. Przypisali wilkołaka średniowieczu, bo gdyby uznali prawdę, musieliby przyznać, że owo monstrum wynaleźli ludzie żyjący w niezbyt odległych czasach. I niezbyt się od nich samych różniący.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wiosną 1626 r. Bogusław XIV przekonał się, co znaczy ambiwalencja losu. Po śmierci Filipa Juliusza stany osieroconego przezeń księstwa wołogoskiego (Wolgast) złożyły hołd lenny jego stryjecznemu bratu. W ten sposób pan na Szczecinie mógł nareszcie, po stu latach dzielnicowego rozbicia, ogłosić się władcą całego zjednoczonego księstwa pomorskiego. Jednak Bogusław nie triumfował. Niedawno bowiem do wojny, którą późniejsi historycy nazwą trzydziestoletnią, włączyła się Dania. Król Chrystian IV, który do tej pory przyglądał się z boku zapasom swoich koronowanych kolegów po fachu z Rzeszy Niemieckiej, teraz postanowił wystąpić w glorii obrońcy luterańskiej wykładni Ewangelii. A tego książę Bogusław, choć sam ewangelik, obawiał się najbardziej.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia