Uciekł MIG-iem na Bornholm. Reżim mścił się latami

Ucieczka młodego pilota zza żelaznej kurtyny zachwyciła Amerykanów. Zdzisław – a teraz już Jerry – Jaźwiński stał się dla nich gwiazdą. Rodzice, dowódcy i koledzy z jednostki zapłacili jednak za jego wyczyn straszną cenę.

Aktualizacja: 21.05.2017 23:53 Publikacja: 18.05.2017 16:58

Uciekł MIG-iem na Bornholm. Reżim mścił się latami

Foto: Wikipedia

Malbork, 20 maja 1953 r., godzina 7:10. Na lotnisku należącym do 41. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego do startu szykuje się Mig-15bis, jeden z najnowocześniejszych myśliwców na świecie. Za sterami siedzi 22-letni ppor. Zdzisław Jaźwiński. Młody pilot obserwuje start kolegi, ppor. Romana Lachcika, do którego za chwilę ma dołączyć, by razem z nim przeprowadzić rutynowy lot ćwiczebny. Celem jest „obcy", który wtargnął w polską przestrzeń powietrzną. „Leć, dogonię Cię" – rzuca przez radio Jaźwiński i rusza.

Po oderwaniu od ziemi, kiedy jest już na tyle daleko od lotniska, że nie mogą go stamtąd zobaczyć, daje nura na dół i nad samymi wierzchołkami drzew gna „prosto, jak w mordę strzelił, na Bornholm". Leci nisko, „pod radarami". Jest zdecydowany na wszystko, nie wyklucza walki, czy to z Lachcikiem, czy ewentualną grupą pościgową mogącą startować ze Słupska.

Młody pilot sądzi, że na Bornholmie znajduje się amerykańska baza wraz z lotniskiem. Szuka jej przez kilkanaście minut, tracąc drogocenne paliwo. Nie może już lecieć dalej do Szwecji czy Danii, „a odrzutowiec to nie awionetka, na kartoflisku nie wyląduje. Samolot MiG-15 to siedem ton żelastwa, które siada na trzech kołach z prędkością 180 km na godzinę". Jaźwiński ma więc do wyboru albo próbować lądować, albo się katapultować. Woli to pierwsze rozwiązanie. Wypatruje kawał w miarę równego pola koło starych koszar w miejscowości Ronne. Po dotknięciu ziemi maszyna zawadza skrzydłem o kamień, obraca się kilka razy i w końcu z impetem uderza w mur. Roztrzaskuje się, ale Jaźwiński żyje – i jest wolny. Na razie.

W Malborku obserwujący start obu maszyn por. Zdzisław Skrzydłowski, dowódca pierwszej eskadry, już po kilku minutach orientuje się, że coś jest nie tak. Jak sądzi, Jaźwiński albo się rozbił, albo udało mu się katapultować i należy mu pomóc. Lot poszukiwawczy nie przynosi rezultatów. Kilka godzin później Skrzydłowski z Radia Wolna Europa dowiaduje się o ucieczce swojego podwładnego. To początek jego gehenny.

O szczegółach ucieczki opowiedział po latach sam Jaźwiński, to jego wypowiedzi cytujemy wyżej. Kim był pilot, który w tak brawurowy sposób uciekł z komunistycznej Polski?

Zdzisław Jaźwiński podczas służby wojskowej. „Nie lubiłem Rosjan” – wspominał po latach

Zdzisław Jaźwiński podczas służby wojskowej. „Nie lubiłem Rosjan” – wspominał po latach

IPN

Jedno słowo i po karierze

Zdzisław Jerzy Jaźwiński urodził się w Warszawie 13 kwietnia 1931 r. Był dzieckiem Wacława i Rozalii (z domu Kołodziejskiej). W latach 1939–1944 uczył się w szkole podstawowej nr 8 w Warszawie. Ojciec był dozorcą, w czasie Powstania Warszawskiego pełnił rolę obserwatora. Jaźwiński opowiadał: „Ojciec szedł na dach, matka do kuchni, a ja uciekałem przez okno; dozorcówki zawsze były na parterze. Biegłem tam, gdzie strzelali. Łaziłem za powstańcami, dopóki mnie nie przegnali".

Pewnego dnia po powrocie do domu nie zastał nikogo, gdyż Niemcy zabrali wszystkich mieszkańców. Rodzice Zdzisława, każde z osobna, zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. On przyłączył się do jednego z powstańczych pododdziałów, a po upadku powstania wyszedł z miasta i dotarł do Radomia, do ciotki. W mieście tym został zatrudniony do kopania rowów.

Po wojnie do Radomia udało się powrócić obojgu rodzicom. Postanowili nie wracać do zniszczonej Warszawy, lecz wyjechać na północ. Ich domem stał się Kołobrzeg. Tam Zdzisław dokończył podstawówkę i poszedł do gimnazjum. Później zdecydował się na szkołę radiowo-techniczną w Dzierżoniowie (nazywaną przez uczniów radiobudą), szkolącą uczniów do pracy w miejscowych Zakładach Radiowych „Diora". W związku z tym wraz z rodzicami przeniósł się na Dolny Śląsk. W sierpniu 1950 r. otrzymał powołanie do wojska i trafił do lotnictwa, najpierw w Dęblinie, potem w Tomaszowie Mazowieckim, aż w końcu w szkole oficerskiej w Radomiu. Gdy ją ukończył, dostał przydział do 41. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Malborku, gdzie znalazł się w pierwszej eskadrze pod dowództwem wspomnianego wyżej, starszego zaledwie o kilka miesięcy, por. Skrzydłowskiego.

Dowódcą pułku był mjr Stefan Łazar, z pochodzenia Rosjanin. Pod koniec kwietnia 1953 r. Jaźwiński został podporucznikiem. Jak mówił dziennikarzowi „Gazety Wyborczej" Jackowi Hugo-Baderowi, „gdybym został w Wojsku Polskim, to skończyłbym w więzieniu. W wojsku wszystko było prowizoryczne, mało pewne. Wystarczy, że powiesz jedno złe słowo i cała budowana przez lata świetna kariera wali się jak domek z kart. Zawsze trzeba było być czujnym, uważać, co się mówi, gdzie się mówi i komu, a ja lubiłem dużo gadać. Zawsze trzeba było myśleć, co oni sobie pomyślą. Zawsze towarzyszył człowiekowi strach. Niezbyt wielki, ale dokuczliwy jak umiarkowany ból zęba. Ale to nie wszystko. Urodziłem się w Warszawie. Byłem tam w czasie Powstania, kiedy Rosjanie spokojnie stali za Wisłą i czekali, aż Niemcy nas dobiją. Nie lubiłem Rosjan, a wszyscy moi dowódcy to byli Sowieci, którzy nie mówili słowa po polsku i za grosz nam nie ufali". Potwierdzeniem tych słów była rozprawa z pułkiem po ucieczce Jaźwińskiego.

Do ucieczki Jaźwiński przygotowywał się pół roku. Zawczasu zaczął wyprzedawać swoje rzeczy, w tym ulubiony motor. Pieniądze wysłał rodzicom. Ojciec pracował w Diorze, gdzie był hydraulikiem, stale inwigilowanym przez miejscowe UB ze względu na swój niewyparzony język, matka prowadziła dom. Rodzice dowiedzieli się o planach syna, gdy odwiedzili go w Malborku na początku maja 1953 r. Syn wyjawił im swoje plany tuż przedtem, zanim ruszyli w podróż powrotną do Dzierżoniowa. Byli przerażeni, lecz od pomysłu go nie odwiedli. Podczas pożegnania przekazał im worek z częścią swojego umundurowania oraz rzeczami osobistymi. Po powrocie do domu postanowili ukryć na jakiś czas rzeczy syna u dobrych znajomych – Stefanii Dunicz i jej męża. Zanieśli do nich również ostatni list od Zdzisława, który otrzymali w połowie maja 1953 r. Obawiali się nagłej rewizji funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa w chwili odkrycia ucieczki syna z Polski. I mieli rację.

O dezercji Jaźwińskiego natychmiast poinformowała Polaków rozgłośnia Radia Wolna Europa. Jak pisał Jan Nowak-Jeziorański, Duńczycy byli przerażeni ucieczką kolejnego pilota z Polski (5 marca uciekł na Bornholm por. Franciszek Jarecki, który służył w tym samym pułku). Duńska ambasadorowa, z którą rozmawiał „Kurier z Warszawy", nie chciała mu nic powiedzieć o przyszłych losach lotnika. Jaźwińskiego najpierw wsadzono do więzienia, następnie przetransportowano do Kopenhagi, gdzie ambasadorowie Wielkiej Brytanii i USA zaproponowali mu stały pobyt. Wybrał USA, bo ten kraj gwarantował mu możliwość dalszego latania. Następnie znalazł się w jednej z amerykańskich baz wojskowych w Niemczech, gdzie został poddany licznym przesłuchaniom wywiadu wojskowego.

W lipcu 1953 r. odesłano go do USA. Po drodze znalazł się w Londynie, gdzie otrzymał Krzyż Zasługi z Mieczami od gen. Władysława Andersa.

Po wylądowaniu w USA z miejsca stał się bardzo popularny, traktowano go jak gwiazdę filmową. A gdy skończyła się fascynacja brawurowym wyczynem Jerry'ego Jazwinskiego (bo tak się teraz przedstawiał), bohater zza żelaznej kurtyny na cztery lata, do 1959 r., został konsultantem w amerykańskich siłach powietrznych. Po otrzymaniu obywatelstwa amerykańskiego i zakończeniu formalnej współpracy z wojskiem przez kolejne 22 lata pracował jako pilot w lotnictwie cywilnym. Nie latał jednak do krajów Układu Warszawskiego, obawiając się – słusznie – aresztowania.

„Brzoza" donosi

W kraju następstwa ucieczki Jaźwińskiego były dramatyczne, zaczęły się represje. 41. pułk w praktyce przestał istnieć. Główny Zarząd Informacji Wojskowej w czerwcu 1953 r. aresztował por. Kazimierza Ławniczaka, ppor. Franciszka Sosnowskiego i por. Zdzisława Skrzydłowskiego pod zarzutami zdrady ojczyzny i przygotowań do kolejnej ucieczki z kraju, które mieli czynić pod wpływem wyczynu swojego podopiecznego. Po brutalnym śledztwie postawiono ich przed sądem wojskowym. Dwaj pierwsi zostali skazani na 12 lat więzienia, ostatni otrzymał czteroletni wyrok – mimo że wszyscy o ucieczce Jaźwińskiego dowiedzieli się, dopiero gdy pilot nie wrócił z lotu.

Sowieci zabrali zaś nowoczesne Migi-15bis do Warszawy, a większość pułku wysłano w Polskę, często do lokalnych garnizonów. Wielu pilotów już nigdy nie usiadło za sterami. Ich kariery zostały złamane.

Cywilna bezpieka zajęła się zaś rodzicami młodego pilota. 21 maja 1953 r. do mieszkania rodziny Jaźwińskich przy ul. Marszałkowskiej 12 w Dzierżoniowie weszli oficerowie Powiatowego Urzędu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego. Po rewizji wszystkich mieszkańców lokalu zatrzymali i odtransportowali do siedziby urzędu przy ul. Radkiewicza (dzisiejsza Ząbkowicka). Areszt opuścił tylko sublokator państwa Jaźwińskich, informator dzierżoniowskiej bezpieki o pseudonimie Brzoza.

Rozpoczęło się wielokierunkowe śledztwo w sprawie przeciwko obojgu rodzicom uciekiniera oraz bliskim znajomym rodziny Franciszkowi i Janinie Kaźmierkowskim. Nadzór nad śledztwem sprawował Wydział III Departamentu I Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (MBP), a jak wynika z akt sprawy, szczególnie interesował się nim dyrektor Departamentu I MBP płk Stefan Antosiewicz oraz sam minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz.

Informator „Brzoza" odebrał ostatni list wysłany do rodziców przez Zdzisława Jaźwińskiego 19 maja 1953 r., a paczkę w postaci torby z rzeczami osobistymi wysłanymi przez uciekiniera w przeddzień wylotu funkcjonariusze UB sami podjęli z dzierżoniowskiej poczty. List, który nie dotarł do rodziców z powodu ich aresztowania (nadszedł 23 maja 1953), obecnie znajduje się we wrocławskim oddziale IPN, w aktach sprawy toczonej ponad siedem dekad temu przeciwko Rozalii i Wacławowi Jaźwińskim.

5 sierpnia 1953 r. oficer śledczy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Wrocławiu por. Zdzisław Starczewski wysłał wniosek do Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym o pociągnięcie Jaźwińskich do odpowiedzialności karnej za to, że od sierpnia 1952 r. do maja 1953 r. rozpowszechniali fałszywe wiadomości o mającej rzekomo wkrótce wybuchnąć wojnie oraz o stosunkach w Wojsku Polskim, „czym mogli wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego", za to, że przejęli rzeczy wojskowe i osobiste syna, który zamierzał uciec z Polski, a także „udzielili wymienionemu pomocy czynnej i poparcia moralnego". Wyrok? Dwa lata obozu pracy.

Wacław Jaźwiński opuścił więzienie w 1954 r. i wrócił do pracy w „Diorze". Dzierżoniowska bezpieka miała go już na oku, sprawa jego rozpracowania przy użyciu agentury nosiła kryptonim „Pilot". Funkcjonariusze UB stale sprawdzali miejsce pracy Jaźwińskiego, jego relacje z innymi osobami. Poszukiwali informacji o kontaktach Jaźwińskiego z synem przebywającym w USA i usiłowali ustalić, kto pośredniczy w przekazywaniu listów do ojca. Kombinacja operacyjna polegająca na związaniu Jaźwińskiego z jego przełożonym będącym informatorem UB się powiodła, gdyż ojciec pilota pochwalił się szefowi wiadomościami od syna. Informator „Tolek" donosił, że listy docierają do zainteresowanego przez Warszawę. Młody pilot miał być amerykańskim szpiegiem, który być może szykowany był do powrotu do Polski. Z czasem jednak Urząd Bezpieczeństwa odrzucił tę wersję.

Wyjazd? Niewskazany

Rodzice Zdzisława byli cały czas pod czujnym okiem bezpieki, zarówno cywilnej, jak i wojskowej.

3 lutego 1975 r. szef oddziału Wojskowej Służby Wewnętrznej (WSW) Szkół Lotniczych ppłk Kazimierz Stojek zaakceptował założenie sprawy operacyjnego poszukiwania pod kryptonimem „Duńczyk" dotyczącej Zdzisława (Jerry'ego) Jaźwińskiego. Motywowano, iż „w ramach wzmożonego ruchu turystycznego zdrajca może przyjechać do kraju w odwiedziny do rodziny. W celu zapewnienia sobie dopływu aktualnych informacji o zdrajcy i jego rodzinie (miejsca zamieszkania i pracy) postanowiono realizować określone przedsięwzięcia".

Przez następne dwa lata prowadzono szeroko zakrojone działania operacyjne, by ustalić, gdzie mieszka Jaźwiński (co się udało) i uzyskać informacje, kto z kręgu jego rodziny i znajomych utrzymuje z nim kontakt (co też się udało).

Pod szczególnym nadzorem znalazła się matka pilota Rozalia, z którą syn utrzymywał kontakt listowny oraz przesyłał jej pieniądze. Ojciec zmarł 9 lipca 1970 r. i syn nie pojawił się na jego pogrzebie.

Sprawdzano również krąg dawnych znajomości pilota (m.in. narzeczoną z okresu służby w pułku Janinę Frygier nadal mieszkającą w Malborku) oraz rodziny i znajomych ze strony matki i ojca.

WSW ustaliło, że matka wraz z ojcem w 1959 i 1961 r. starali się o wyjazd do syna. W 1961 r. Rozalia Jaźwińska deklarowała wyjazd na stałe. Oba te podania załatwiono odmownie. Jaźwińska odwoływała się, pisząc: „jest to dla mnie jak najbardziej krzywdząca społecznie decyzja. [...] Nieistotny jest sposób, którym posłużył się syn przy wyjeździe za granicę – z ludzkiego oczywiście punktu widzenia. [...] Uważam, że nie mogę ponosić odpowiedzialności za czyn syna, bowiem dla mnie jako matki obojętne jest, w jakim znajduje się on kraju, a ważne jest jedynie połączenie się z nim i to jest zasadniczym celem mych starań.[...]". Taka argumentacja z pewnością nie mogła trafić do funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, który odmówili jej wydania paszportu w sierpniu 1961 r.

Po raz ostatni matka starała się o wyjazd w 1974 r. na zaproszenie żony Jaźwińskiego, Mariny, lecz również wtedy podanie załatwiono odmownie. Odwołania nic nie dały. Jej wyjazd uznawano za „niewskazany".

Mogąc kontrolować korespondencję, służby wiele się dowiedziały o życiu rodzinnym Jaźwińskiego, ale nie poznały odpowiedzi na najważniejsze pytanie: czy pilot zamierza przyjechać do Polski, co umożliwiłoby postawienie go przed sądem i skazanie. Ponieważ uznano, że Jaźwiński zdał sobie sprawę, że jego czyn nie uległ przedawnieniu (miało to się stać w 1978 r.), jego przyjazd do Polski uznano za nierealny. Sprawę zakończono 13 kwietnia 1977 r., choć nadal kontrolowano korespondencję rodziny i znajomych.

Zdzisław Jaźwiński odwiedził Polskę dopiero w 1997 r. Rodziców po ucieczce z kraju nigdy już nie zobaczył.

Autor jest pracownikiem naukowym szczecińskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Malbork, 20 maja 1953 r., godzina 7:10. Na lotnisku należącym do 41. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego do startu szykuje się Mig-15bis, jeden z najnowocześniejszych myśliwców na świecie. Za sterami siedzi 22-letni ppor. Zdzisław Jaźwiński. Młody pilot obserwuje start kolegi, ppor. Romana Lachcika, do którego za chwilę ma dołączyć, by razem z nim przeprowadzić rutynowy lot ćwiczebny. Celem jest „obcy", który wtargnął w polską przestrzeń powietrzną. „Leć, dogonię Cię" – rzuca przez radio Jaźwiński i rusza.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie