To ważne, bo jak już państwo pojadą na południe Republiki Czeskiej, pod granicę z Austrią i Słowacją, to lepiej podkreślać, że pijecie wina morawskie, nie czeskie. Zabytki, przyroda, wszystko to oczywiście również tu występuje, ale umówmy się, że głównym powodem peregrynacji jest wino, którym Matka Natura (albo Bóg Ojciec, ale nie chcę chwilowo wojny religijnej rozpętywać) szczodrze Morawy obdarzyła.
Tyle że przez całe wieki było to wino robione ze wszystkiego, co się da, często słodkie, byle jakie. A więc najpierw było wino wiejskie, a potem przyszedł komunizm. Przebudzenie nie było łatwe, cukier zastępowano beczką zabijającą wszelki smak. Efekty tego myślenia widać w pięknym Mikulovie, ostatnim miasteczku w Czechach (Morawach) na drodze do Wiednia. Polscy turyści piją tu, co dają, a dają wina fatalne. Bo to, co na Morawach najciekawsze, to ukryci po wsiach autentyści, jak nazwali się rebelianci, którzy postawili na wina naturalne, ekologiczne czy jak je zwać. Jednym z pierwszych buntowników – a będę o nich pisał często – był Milan Nestarec senior. Dziś Milan junior sprzedaje wina na całym świecie. Wszystkie są niefiltrowane, ale część – ta z najbardziej pretensjonalnymi nazwami i etykietami na świecie – ma być bardziej hipsterska, stąd kapsle. Wygląda może i głupio, smakuje świetnie.