Cała władza w ręce ludu

Tego dnia wydawało się, że cesarz zapomniał o wszystkich nękających go problemach. Owszem, był zamyślony, ale raczej jak poeta niż polityk. Nawet jeżeli snuł wówczas jakieś plany, to okoliczności sprawiały, że mogły być one wyłącznie dalekosiężne. Napoleon Bonaparte wypróbowywał właśnie swój nowy spacerowy statek. Pochylony, oparty łokciami o burtę, wpatrywał się rozmarzonym wzrokiem w wody Renu. Ten spokój i ciszę przerwał głos jednego z członków świty cesarza; mruknięcie, ale na tyle głośne, że dotarło do uszu wszystkich dookoła, także głównego zainteresowanego: – Ciekawa sytuacja. Losy świata zależą od jednego kopniaka.

Publikacja: 03.04.2020 18:00

Cała władza w ręce ludu

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Jak wiele obiecywaliśmy sobie po tym, że nie ma już takich siedzeń, w które wymierzenie jednego celnego kopniaka przestawiałoby zwrotnice historii. Ile wysiłku, zabiegów i myśli zostało włożonych w dzieło zabezpieczenia świata polityki przed wielkością. Przed wszystkim co w niej nieprzewidywalne, egoistyczne, zaczadzone ambicjami i żądzą władzy. To miała być nasza polisa ubezpieczeniowa na XXI wiek. Stulecie, które miało być wolne od wielkich postaci i planów snutych przez nie podczas spacerowych rejsów. Postęp historii mierzyliśmy jej normalizacją, ilością bezpieczników, kolejnych oczek wielkiej sieci relacji i zależności, która miała związać ręce potencjalnym burzycielom naszego spokoju. Bo jeżeli ten wiek miał mieć jakąś wielką ideę, to było nią bezpieczeństwo. Odesłanie wszystkich Napoleonów świata do domu wariatów. W tym całym asekuracyjnym szale umknęła nam tylko jedna rzecz. Że wielkość może nie tylko popychać ku przepaści, ale też stanąć na jej krawędzi i powstrzymać oszalały z przerażenia czy innego rodzaju zbiorowego podniecenia tłum przed rzuceniem się w otchłań. Że nieobecność pośród nas wielkości może być równie niebezpieczna jak jej natarczywość.




Pod koniec lat 30. węgierski pisarz Sandor Marai był biernym uczestnikiem nazistowskiego wiecu. W głównej roli występował na nim Joseph Goebbels, minister propagandy i oświecenia publicznego III Rzeszy. „Tylko on jeden tam myślał" – zapisał potem w swoim dzienniku. XX wiek nie zapomniał tych wszystkich wieców i marszów, całego ich upokorzenia. Żadnego z tych gestów i okrzyków wzniesionych na kagańcu zimnej – narzucanej masom jak dłuto i hebel drewnu – kalkulacji. Ale masy nie zemściły się, zaczynając myśleć, przeciwnie – narzuciły przywódcom własne niemyślenie. Muszą oni teraz przyjmować lęki i pragnienia ludu jako własne. Okazywać te same słabości i emocje, legitymować się podobnymi potknięciami i brakami. Chodzić na krótkiej smyczy przeciętności. Marzyć o tym, żeby zostać uznanym za „swojego gościa" albo „równą babkę".

To wszystko, co dzieje się od kilku tygodni, jest wielkim spełnieniem całego XX-wiecznego projektu. Pandemia lęku i chaosu to chwila, w której cała władza ostatecznie trafiła w ręce ludu. Tego, czym zawsze był; wszystkiego, co opisywało to słowo, zanim nie dobrały się do niego XIX-wieczne pięknoduchy; terminu, którego sama definicja wzięła się ze współczucia – opisywała słabość i cierpienie, które pojedynczo domagało się pomocy, ale jako masa, ogół, żądało rewanżu.

„Lud, nieszczęśliwi, oklaskują mnie" – mawiał Robespierre, dowodząc słuszności swoich kolejnych zbrodni. XXI-wieczni nieszczęśliwi – ponowoczesny lud – nie domagają się krwi, tylko bezpieczeństwa. I nie muszą już nawet oklaskiwać swoich Robespierre'ów, bo przez rdzenie kręgowe jednych i drugich przebiega ten sam prąd. Utopijny model jedności władzy i poddanych, ukonstytuowania się prawdziwych rządów ludu, spełnia się na naszych oczach dzięki jednoczącej sile lęku i dezorientacji. Kiedy wszyscy się boją, nareszcie nie ma nikogo, kto myśli. 

Jak wiele obiecywaliśmy sobie po tym, że nie ma już takich siedzeń, w które wymierzenie jednego celnego kopniaka przestawiałoby zwrotnice historii. Ile wysiłku, zabiegów i myśli zostało włożonych w dzieło zabezpieczenia świata polityki przed wielkością. Przed wszystkim co w niej nieprzewidywalne, egoistyczne, zaczadzone ambicjami i żądzą władzy. To miała być nasza polisa ubezpieczeniowa na XXI wiek. Stulecie, które miało być wolne od wielkich postaci i planów snutych przez nie podczas spacerowych rejsów. Postęp historii mierzyliśmy jej normalizacją, ilością bezpieczników, kolejnych oczek wielkiej sieci relacji i zależności, która miała związać ręce potencjalnym burzycielom naszego spokoju. Bo jeżeli ten wiek miał mieć jakąś wielką ideę, to było nią bezpieczeństwo. Odesłanie wszystkich Napoleonów świata do domu wariatów. W tym całym asekuracyjnym szale umknęła nam tylko jedna rzecz. Że wielkość może nie tylko popychać ku przepaści, ale też stanąć na jej krawędzi i powstrzymać oszalały z przerażenia czy innego rodzaju zbiorowego podniecenia tłum przed rzuceniem się w otchłań. Że nieobecność pośród nas wielkości może być równie niebezpieczna jak jej natarczywość.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Chwila przerwy od rozpadającego się świata