Witajcie w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. – Ojciec Marcin uśmiecha się, zatrzymując samochód przy lekko pordzewiałej metalowej tablicy informującej, że znajdujemy się w rezerwacie rzeki Iagorlîc wpływającej w tym miejscu do Dniestru. Jego wody spiętrzone przez hydroelektrownię w pobliskich Dubosarach utworzyły szeroki zalew, który pochłonął dawną wieś Jahorłyk. Ostało się ledwie kilka domów przyłączonych do wioski Gojany. W XVIII wieku stał w tym miejscu słup graniczny, na którym być może namalowano białego orła i litewską Pogoń. Na pewno były na nim napisy w trzech językach: polskim, tureckim i łacińskim. Według „Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich" jeszcze w 1841 roku na murowanym obelisku ustawionym 10 sążni od brzegu wciąż widoczny był napis „Anno 1703, granica, koniec Polski". To były kresy Kresów. Najdalszy przyczółek cywilizacji łacińskiej, za którą były już tylko Dzikie Pola, Tatarzy, Turcy i mroki wielkiego stepu. Na tej krawędzi świata balansowała wieś Jahorłyk wywołująca w polskich historiografach romantyczne skojarzenia. Eustachy Iwanowski, historyk przełomu XIX i XX wieku, w „Rozmowach o Polskiej Koronie" pisał: „Ten słup roku 1699 postawiony zaraz po zawarciu Karłowickiego traktatu jest jakby pomnikiem tego pokoju, który najsłodsze uczynił wrażenie i jakby portem był dla Polskiej ojczyzny. Któreż serce po tylu wiekowych pożogach nie było wzruszonym! Ten port bezpieczny, ten pokój święty tylko chwilowym był spoczynkiem, po którym na pełnym dziś morzu fale miotają rozbitym statkiem!".
Po słupie upamiętniającym wspaniały pokój wieńczący dwie dekady wojen z imperium osmańskim nie pozostał żaden ślad. Teraz wokół tylko Dniestr i jak zwykle pola słoneczników. Po granicznej rzece pływa kitesurfer, halsując od jednego do drugiego brzegu. Jego deska raz wpada do Naddniestrza, to znowu przeskakuje do Mołdawii.
Ślepa uliczka
Na północy naddniestrzańskie państwo staje się coraz bardziej widmowe. Brakuje sowiecko-rosyjskiego sztafażu, który atakuje w Benderach i stolicy. Jakby władzy centralnej zabrakło sił, żeby swą ideologię zanieść na północ. Pogranicze sprawia wrażenie bezpańskiego, dryfującego gdzieś ochłapu lądu. Jedyną stanicą świadczącą o zwierzchności Tyraspolu jest Rybnica. Miasto potężne swym przemysłowym majestatem. Rybnicka huta to jeden z największych tego typu zakładów w Europie odpowiadający za około połowę naddniestrzańskiego eksportu. A ponadto stąd pochodzi prezydent Szewczuk – to zawsze dodaje splendoru. Na głównym placu wybrukowanym betonowymi płytami stoi sobie Lenin. Ale i wódz rewolucji jest jakiś bardziej łagodny. Ręce zaplecione za plecami, płaszcz już nie rozwiany, tylko luźno opadający za kolana, czapka na głowie niefrasobliwie przekrzywiona. W kiosku sprzedawca z porannej prasy proponuje tabloidową „Komsomolskaję Prawdę" – edycję mołdawską. Na pierwszej stronie informacja, że oto Maria Szarapowa zarabia więcej niż Leonardo DiCaprio. Blond piękność gapi się wyzywająco, zza jej pleców wychyla się boski Leo i zaniepokojony drapie się po głowie, a na nich zmieszanym wzrokiem spogląda towarzysz Iljicz. Bo niby dobrze, że udało się przytrzeć nosa hollywoodzkiemu fircykowi, ale ta Prawda miała być Komsomolska, robotniczo-chłopska. A tu celebryci, pieniądze, blichtr i szyk. Coś ten naddniestrzański komunizm zabrnął w ślepą uliczkę. W Rybnicy brakuje też czerwieni. Nawet umieszczona na szczycie dwudziestokilkumetrowego pomnika Wojennej Chwały gwiazda jest w kolorze złotym. Zaraz za rogatkami miasta droga biegnie przez kolejne słonecznikowo-kukurydziane pola, wspina się na niewielkie wzgórza przełamujące otępiającą płaskość krajobrazu i wreszcie opada do wioski Katerynówka. Tu też jest Lenin. Szczerozłoty, błyszczący się w promieniach słońca, aż oczy bolą. Wołodia złoty siedzi na ławeczce, obejmując dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczynka pokazują mu jakąś książkę. A on jest jeszcze bardziej dobrotliwy niż ten rybnicki. Północne Naddniestrze łagodzi obyczaje, osłabia rewolucyjną czujność, pozwala zatopić się w nierealności. Tutaj zaczyna się na poły nierzeczywista rzeczpospolita naddniestrzańska. W dolinie przede mną leży osławiony sienkiewiczowski Raszków.
U nas się nawet cuda zdarzają
Raszków składa się z zalesionych wzgórz zwanych przez miejscowych Górami Naddniestrzańskimi. Domów krytych eternitem, z których niektóre, opuszczone, tak obrosły bluszczem i innymi chwastami, że ledwie dachy wystają z zieleni. Ich mieszkańcy uciekli szukać miejsca dającego lepsze nadzieje na przyszłość.
– Roboty, panie, u nas ni ma, i z tego, co widzę, to raczej jeszcze długo nie będzie. Młodzi wyjeżdżają do Rybnicy albo jeszcze dalej, do Tyraspolu. Sami starzy ludzie zostają i nawet nie ma kto się nimi opiekować – odpowiedź przeciętnego mieszkańca Raszkowa na pytanie: „Co tam u was, w Raszkowie, słychać?", nie napawa optymizmem.