– Pan profesor to chyba musi całe dnie spędzać na chłonięciu informacji i analizowaniu ich – powiedziałem. A on spokojnie, w brytyjskim stylu, odparł: „W ogóle nie czytam gazet ani nie oglądam telewizji, siedzę obecnie w średniowiecznej myśli prawnej. Jak coś ważnego się dzieje, raz, może dwa razy na tydzień, to żona mi o tym opowiada". I była w tym głęboka mądrość. Ogromna większość docierających do nas wówczas „newsów" nie miała żadnego znaczenia informacyjnego, była po prostu watą, którą zapełniano czas antenowy, a która utrudniała, niekiedy nawet uniemożliwiała, poprawną analizę rzeczywistości.

Dzisiaj wbrew temu, co może się niektórym wydawać, jest jeszcze gorzej. Terabajty informacji, obrazków, przesłań, tweetów czy komentarzy rozmaitej maści influenserów wcale nie pomagają w zrozumieniu świata, szczególnie że są często sterowane przez algorytmy, które działają tak, by utwierdzać w nas przekaz z naszej bańki i zamykać nas na inne przekazy. Efekt? Coraz mniej dyskusji, debaty, a coraz więcej histerycznego albo-albo, zastępowania argumentów obrazkami czy uznawania, że jeden obrazek (niekiedy, dodajmy, niewiele mający wspólnego z rzeczywistością) może zastąpić analizę. Ilość cukru w cukrze, komunikacji w komunikacji i debaty w debacie spada więc w zastraszającym tempie. Zamiast skupić się na analizie, argumentach, oceniamy tylko, czy jesteś za czy przeciw, od nas czy od nich, z nami czy przeciw nam.

Doskonale widać to przy okazji sporów o zamieszki w USA. Z jednej strony mamy gorących wielbicieli zachodzącej tam rewolucji, którzy wychodząc ze słusznego założenia, że zamieszki są skutkiem wielowiekowej strukturalnej nierówności, wyciągają wniosek, że można i trzeba je usprawiedliwić, i że w istocie są one dziejową sprawiedliwością. Nie dostrzegają za to, że uderzają one w niewinnych ludzi, często odbierając im dorobek życia, a do tego potęgują frustracje już nie tylko klasy średniej, ale także białych, którzy w wielu miejscach USA są równie biedni jak czarni i też pozbawieni jakichkolwiek szans wybicia się.

Z drugiej strony mamy wielbicieli porządku i przemocy, którzy są przekonani, że rozwydrzonych czarnych trzeba spacyfikować, Donald Trump jest dla nich wyśnionym szeryfem, który z Biblią w ręku przywraca zasady, a którzy nie dostrzegają, że aby przywrócić spokój, trzeba nie tylko spacyfikować zamieszki, ale też leczyć przyczyny choroby. Te zaś leżą głębiej niż w prostym stwierdzeniu, że się niektórym w głowach poprzewracało i że oni (w domyśle ci gorsi) to tylko do kradzieży są zdolni.

Co do tego ma profesor z pierwszej części felietonu? Odpowiedź jest banalnie prosta. Aby zrozumieć, co się obecnie dzieje, szukać głębokich przyczyn rozchwiania, nie wystarczy (choć to też się przydaje) uważnie śledzić napływające informacje, ale trzeba poddać je analizie. A do tego przydają się choćby Alexis de Tocqueville czy Edmund Burke, którzy wskazują, że u podstaw rewolucji, która jest zawsze czymś brzydkim, ujawniającym najgorsze strony naszej natury i niszczącym, leżą zaniedbania, braki i błędy systemu status quo. Jeśli więc chcemy uniknąć zła rewolucji, musimy leczyć choroby systemu. Pacyfikacja nie wystarczy.