Stowarzyszenia sędziowskie zachęcały do zgłaszania się, licząc, że duże zainteresowanie pośrednio popsuje szyki planującym nowe rozdanie. Liczono, że gdy Krajowa Rada Sądownictwa pozytywnie zaopiniuje tylko „właściwych" sędziów, ci, którzy przez jej sito nie przejdą, będą składali odwołania. Cała procedura się odpowiednio wydłuży i nowi sędziowie w SN szybko się nie pojawią. A to oznaczałoby, że szybko nie uda się wybrać również następcy pierwszej prezes prof. Małgorzaty Gersdorf. Ten manewr miał też dać czas Brukseli na „zamrożenie" rewolucji w SN.

Plan mógł się powieść. Nic jednak z tego nie wyszło. Ustawodawca w błyskawicznym tempie zmienił przepisy, równie szybko podpisał je prezydent i udało się na ostatnim wirażu wyminąć przeszkodę. Z nowelizacji wynika, że odwołania odrzuconych kandydatów nie wstrzymają procedury obsadzania miejsc w SN (do tej pory wstrzymywały, KRS nie mogła posłać prezydentowi danego kandydata, lecz musiała poczekać na zakończenie procedury odwoławczej). Mówiąc krótko: nawet jeśli po jakimś czasie sąd przyzna rację odrzuconym kandydatom, miejsca w SN już będą zajęte. Na otarcie łez i pocieszenie pozostanie im możliwość zgłaszania się w przyszłości na jakieś inne stanowiska w SN. Jeśli takie się pojawią.

Nie powiedzie się również plan opóźniający wybór pierwszego prezesa SN. Bo mimo odwołań pojawią się w nim nowi sędziowie. Na skutek błyskawicznych zmian w ustawie nie trzeba też będzie wybierać ich aż tylu, ilu pierwotnie przewidywały przepisy.

Okazuje się, że PiS, jak wytrawny brydżysta, potrafi liczyć karty schodzące na stół. Nie ma więc co teraz płakać nad rozlanym mlekiem, lecz trzeba wyciągnąć naukę z porażki. Błędem jest niedocenianie przeciwnika. Łatwo wtedy przegrać i stracić wszystko.

Czytaj też: Szef Sądu Najwyższego możliwy nawet jesienią