Gubię się w arytmetyce, bo gdy spojrzałem w pana metrykę, trudno mi było dopasować do niej 25 lat przygód z jazzem.
Młodo zaczynałem. Muzyką jazzową zafascynowałem się, gdy miałem 13 lat. Pojechałem po raz pierwszy na Jazz Jamboree, zaliczyłem koncerty Michaela Breckera, Raya Browna z big bandem, Gene'a Harrisa. I wtedy ze Sławkiem Kurkiewiczem, kolegą ze szkoły muzycznej w Koszalinie, próbowaliśmy grać jazz. Potem on twierdził, że to ja namówiłem go, aby skrzypce zamienił na coś większego, na kontrabas. Wydawało się nam, że to, co robimy, brzmi jazzowo, choć nie była to do końca prawda. To był etap szperania w nutach, w dostępnych nagraniach, ale wizyta na Jazz Jamboree wyzwoliła we mnie decyzję, co chcę robić.
A kiedy poczuł pan, że już coś wie na temat jazzu?
Pierwsze kroki stawialiśmy po omacku. Staraliśmy się brzmieć tak, jak słyszeliśmy na cudzych nagraniach, czego oczywiście nie byliśmy w stanie dokładnie odtworzyć. Stosunkowo szybko zaczęliśmy jednak jeździć na warsztaty jazzowe, gdzie mogliśmy konfrontować nasze chęci i umiejętności z umiejętnościami prawdziwych muzyków, ale też rówieśników.
Wydanie pierwszej płyty nie było momentem potwierdzenia własnego profesjonalizmu?