Rzeczpospolita: Zioła prowansalskie sprzedawane we francuskich sklepach najczęściej pochodzą z upraw w Polsce. Francuzi są oburzeni, a Polacy liczą zyski, które rocznie mogą sięgać nawet 200 mln złotych. A czy my też mamy jakieś typowo polskie zioła?

Klaudyna Hebda: Nie rozumiem tego oburzenia, bo według mnie nie ma czegoś takiego jak polskie czy francuskie zioła. W dziennikach polskich zielarzy od XVI wieku znane jest zastosowanie ziół prowansalskich, bo w Europie ta tradycja zielarska od średniowiecza się miesza, a w różnych regionach te same zioła są równie popularne. To głównie dzięki działalności mnichów i podróżnych zielarzy. Weźmy dla przykładu dziurawiec. U nas kojarzymy go jako typowo polskie zioło, z którego wyrabiany jest olej świętojański. Dziurawiec miesza się z tłuszczem zwierzęcym i odstawia na słońce po to, by uzyskać lek na nerwobóle. Ale te, wydawać by się mogło, typowo polskie receptury są znane także w Hiszpanii czy na Bałkanach.

Polacy eksportują masowo zioła, a czy sami także chętnie ich używają?

Rozmawiam często z właścicielami firm zielarskich. Wiem od nich, że często mają problem z dostawą tych naprawdę dobrych ziół – wyselekcjonowanych, odpowiednio wysuszonych. Oni tłumaczą to tym, że chętnych na kupno dobrego surowca jest coraz więcej. Nierzadko zdarza się, że sami muszą ratować się importem ziół zagranicznych, żeby zaspokoić popyt. W zielarstwie wiele zależy od żmudnej pracy zbieracza, którego nie zastąpią maszyny. Oczywiście są takie zioła jak mięta, którą uprawia się na skalę produkcyjną. Ale są też takie rośliny, które do tej pory zbiera się na dziko – to np. wspomniany już dziurawiec.

—rozmawiała Katarzyna Płachta