Podróż trenera Manchesteru City Pepa Guardioli od euforii do rozpaczy podczas ćwierćfinału Ligi Mistrzów to najlepsza ilustracja futbolu pod władzą wideoweryfikacji, czyli VAR. Dziś już każdą boiskową satysfakcję należy traktować jako emocję w zawieszeniu, dopóki elektroniczny sędzia nie potwierdzi lub nie zaprzeczy temu, co widział niedoskonały z definicji człowiek z gwizdkiem.
Guardiola był już w siódmym niebie, a gwiazdorowi Tottenhamu Christianowi Eriksenowi ziemia usunęła się spod nóg, bo był pewien, że jego błąd pogrążył drużynę. Ale po chwili – wystarczająco długiej, by serce podeszło do gardła – zamienili się rolami.
VAR funkcjonuje w futbolu nie od wczoraj, ale chyba nie przypuszczaliśmy, że może mieć aż tak wielki potencjał dramatyczny.
Trzeba też jasno powiedzieć: sami tego chcieliśmy, bo mieliśmy dość sędziowskich pomyłek. Futbolowe władze długo suflowały nam teorię, że są one częścią piłkarskiej historii, taką samą jak genialne zagrania. Byliśmy wobec tego stanowiska bezradni aż do chwili, gdy telewizyjne powtórki pozwoliły zobaczyć to, czego arbiter dostrzec nie miał prawa. W tej sytuacji nawet najbardziej twardogłowy działacz zrozumiał: kibic na kanapie nie może widzieć więcej niż władca spektaklu.
I mamy VAR, niestety – jak się okazuje – też niedoskonały. Sędzia na podstawie tego, co zobaczył na ekranie, musiał uznać gola dla Tottehamu, a nazajutrz telewizje pokazały, że ręka jednak była lub przynajmniej mogła być.