Zwykle koncerty hiphopowe odbywają się w ciasnych i słabo nagłośnionych klubach, bez kosztownej oprawy świetlnej. Ale 50 Cent to nie ambitny raper, który chce zachwycić wymagających fanów, ale showman, który wie, że muzyka to pieniądze.
Na początek utwory z ostatniej płyty. Potem zmiana stroju – spod kolorowej bluzy wyłoniła się kamizelka kuloodporna z błyszczącym nadrukiem prawdziwego imienia gwiazdy – Curtis.
Stopniowo widowisko zabierało nas do starszych hitów – „Candy Shop” czy „Just A Lil Bit”. Zmiana czapki z daszkiem na biały kapelusz zapowiedziała „P.I.M.P”, czyli przemianę rapera w… alfonsa. Ale zdarzały się i chwile, gdy muzyk, który słynie z mizoginistycznych tekstów, przyznawał się do nieporadności w okazywaniu uczuć.
Nieporadny był też na scenie, ale krył zakłopotanie szerokim uśmiechem. Wbrew wizerunkowi macho wydaje się nieśmiały. Najpewniej się czuł, gdy stał albo kołysał się do prostego, potężnego rytmu. Ale to się publiczności podobało, bo czytelny bit i łatwe do zaśpiewania refreny pozwalają każdemu uczestniczyć w widowisku.
I chociaż scenariusz wieczoru był sztampowy, a chwilami napięcie słabło, raper wiedział, jak zrobić dobre wrażenie na finał. Po wyreżyserowanych bisach i grze, którą zmusił wszystkich, by machali rękami, odwdzięczył się przebojem „In Da Club” i zszedł ze sceny.