Niczego z trenerem nie zmieniamy, robimy to, co przed mistrzostwami świata w Osace i przed Pekinem. Jeśli tylko będę zdrowy, to dlaczego miałoby mi nie wyjść jeszcze raz? Od trzech sezonów nie mam takiego problemu jak wcześniej, że muszę od nowa budować technikę. Podstawa działa, a wtedy skupiam się na mniejszych rzeczach, szybciej dochodzę do wyników. Motywację mam ciągle równie silną jak przed olimpijskim złotem. Może trochę presji przybyło, ale nie mogę się doczekać walki. Jak się raz słuchało hymnu na podium, to chce się jeszcze.
[wyimek]Usain Bolt jest gwiazdą, jego się będzie pamiętać latami, a ja tylko zostałem mistrzem olimpijskim[/wyimek]
[b]Wtedy w Pekinie mówił pan, że łzy z powodu olimpijskiego złota to gruba przesada. Płacze pan w ogóle?[/b]
Na filmach, jak chyba każdy. Rzadko, bo mało jest takich filmów, ale zdarza się.
[b]Na jakich filmach?[/b]
A na jakich faceci mogą płakać? „Braveheart”, „Pluton”. Raczej na starszych. Na żadnym nowym nie płakałem.
[b]A do których pan lubi wracać?[/b]
Jest ich masa. Podobnie z książkami. Pochłaniam je bez przerwy, zwłaszcza fantastykę, i uważam, że są takie lektury, przez które powinno się przejść kilka razy w życiu. Większość klasyki przeczytałem, mając 18, 19 lat, i czuję, że powinienem do niej zajrzeć znowu, bo inaczej ją zrozumiem. A filmy traktuję rozrywkowo. „Pulp Fiction” oglądam seriami, w ogóle całego Tarantino. Poza tym „Trainspotting”, „Las Vegas Parano”, całego Burtona, Lyncha. No i „Big Lebowski”. Uwielbiam.
[b]Gry w filmie nikt jeszcze panu nie proponował?[/b]
Wolę się trzymać pchnięcia kulą.
[b]Ale przecież kino lubi siłaczy z charakterem. Władysław Komar zagrał u Polańskiego, a Rafał Kubacki nawet nie potrzebował medalu olimpijskiego, żeby dostać propozycję.[/b]
Tylko w jakim filmie zagrał... Dziękuję bardzo. Kto oglądał „Quo vadis”? Ja nie byłem w stanie wytrwać do końca. To jak z występami w talk-show: pojawiłbym się tylko w takim, który sam chcę obejrzeć.
Tarantino kręci niedaleko granicy z Polską „Inglorious Bastards”.W każdej chwili jestem gotowy.
[b]A jest jakiś bohater, z którym się pan zawsze identyfikował?[/b]
Geralt z Rivii. Pierwszy raz o nim przeczytałem, gdy miałem siedem lat. Moi bracia przynieśli „Fantastykę” i tam było opowiadanie Andrzeja Sapkowskiego. Wychowałem się też na Thorgalu, w ogóle jestem fanem komiksów. Mam ich w domu mnóstwo i ciągle kupuję nowe. Tylko na konwenty nie jeżdżę, bo czasu brakuje. Na wiele ciekawych rzeczy nie mam czasu. Ale też z drugiej strony na masę mam. Zawsze zamiast leżeć, wolę się ruszyć i robić coś ciekawego.
[b]Dlatego chciał pan zostać delegatem na zjazd PZLA?[/b]
Zapowiadałem walkę o mandat, ale gala w Monako była w tym samym terminie co wybory w mazowieckim związku. Musiałem zrezygnować, ale i tak weszło czterech zawodników. A oprócz nich dostało się też wielu byłych lekkoatletów. Idzie nowe, idzie lepsze.
[b]Zjazd już 10 – 11 stycznia. Prezes Irena Szewińska nie wystartuje w wyborach na prezesa, jest trzech kandydatów, a pan wyraźnie wsparł Jerzego Skuchę.[/b]
Nikogo wyraźnie nie wsparłem i nie zamierzam.
[b]Pana i dyskobola Piotra Małachowskiego wymieniano jako popierających Skuchę...[/b]
Może ktoś nas wepchnął do tego grona, bo ja niczego takiego nie deklarowałem. Nie dlatego, że nie uważam Jerzego Skuchy za dobrego kandydata, ale po prostu nie mam zamiaru brać udziału w niczyjej kampanii.
[b]Jest grupa lekkoatletów, którzy zawsze byli bardzo krytyczni wobec związku, ale pan się rzadko do nich przyłączał. Dopiero po Pekinie powiedział pan kilka gorzkich słów. Dlaczego?[/b]
Bo mnie śmieszy takie narzekanie: PZLA to, PZLA tamto. A kim ja jestem? Też jestem członkiem PZLA, jego częścią. Nie można wszystkiego zwalać na urzędników i działaczy. Ja robiłem swoje i mi wyszło, nikt mi w tym nie przeszkadzał. Może mi nie odpowiadają pewne zwyczaje, drażnią niedogodności, ale najpierw zrób swoje, a potem narzekaj.
[b]A podobają się panu plany Ministerstwa Sportu dotyczące reformy przygotowań olimpijskich? Już przed Londynem najlepsi mieliby podpisywać indywidualne kontrakty z ministerstwem i dostawać znacznie więcej pieniędzy na przygotowania. Pan byłby wśród tych, którzy w nowym systemie najwięcej zyskają.[/b]
Warunki, które mam teraz, w zupełności mi wystarczają. Jak dostanę dwa razy więcej pieniędzy, to co ja z nimi zrobię? Złotymi kulami będę pchał? Jeżdżenie po świecie z obozu na obóz to też nie jest sposób. Pieniądze nie przekładają się prosto na sukces, przynajmniej w moim przypadku. U innych może tak, więc jak komuś teraz czegoś brakuje, to niech bierze w nowym systemie więcej. Ja nie muszę. Najdroższa kula na świecie kosztuje osiem stów i wystarcza na 30 lat.
[b]Czyli lepiej, żeby zostało po staremu i przeciętniacy dostawali na przygotowania niewiele mniej pieniędzy niż wybitni? Przecież to dopiero jest marnowanie pieniędzy.[/b]
Nie mówię, że nowy system jest złym pomysłem. Chcę tylko poczekać, co pokaże życie. Nie jestem przekonany, czy wszystkie osoby, które mają zostać objęte programem, są na to przygotowane. Przecież razem z indywidualnymi kontraktami i dużymi pieniędzmi przyjdzie równie duża odpowiedzialność. Trzeba się będzie z tych pieniędzy rozliczyć, zbierać faktury, zaplanować wydatki. I wtedy może niektórzy odkryją, że jednak ci działacze nie są tacy źli. Część polskich sportowców jest profesjonalistami, ale to nieliczni. Wielu nadal funkcjonuje w ramach wielkiej improwizacji. I ci mogą się obudzić z ręką w nocniku.
[b]Polscy sportowcy są rozpuszczeni?[/b]
Przyzwyczailiśmy się, że coś dostajemy z powodu samego bycia sportowcami. Rozmawiam z zawodnikami z innych krajów i wiem, ile niektórzy z nich muszą się nachodzić, żeby sobie zorganizować to, co my mamy za darmo. Tak jest choćby w USA, fabryce mistrzów. A u nas część osób traktuje związki jak biura podróży. Pojadę tu, tam. To mnie irytuje, bo 30 lat temu ludzie siedzieli w Spale i też robili wyniki. Został nam system szkolenia po komunizmie, i to jest dla większości ludzi zbawienie. Ale przy okazji rodzi się wtórny analfabetyzm. Niektórzy nie są już w stanie myśleć rynkowo, przyzwyczajają się do tego systemu. Są młodzi, a już wyciągają ręce: dajcie, należy mi się, bo raz orzełka na piersi miałem.
[b]A sport powinien być dla zuchwałych?[/b]
Dla mnie jednym z naszych bohaterów w Pekinie był Rafał Fedaczyński. Zapieprzał w fabryce w Anglii, żeby mieć pieniądze na trenowanie chodu. Zajął na igrzyskach ósme miejsce, wywalczył stypendium, zapewnił sobie spokój na dwa lata. Miał źle, a dzięki sukcesowi może mieć normalnie. I mnie więcej od państwa nie trzeba. Bo pamiętam jeszcze, jak było tam na dole. Zaczynałem w czasach, gdy w polskiej lekkoatletyce działo się z roku na rok gorzej. Kluby padały, nie było gdzie trenować. Najlepsi ludzie odpływali. Nie zapomnę, jak z Piotrkiem Małachowskim jedliśmy przez miesiąc chińskie zupki na obiad, bo na nic lepszego nas nie było stać. Jak przez półtora roku chodziłem codziennie do bankomatu sprawdzać, czy mi pieniądze ze stypendium wpłacili, i nigdy ich tam nie było. Ale dalej ciężko trenowaliśmy i zostaliśmy medalistami olimpijskimi. Dlatego jak ktoś mi dziś mówi, że jemu się od państwa należy tyle i tyle, żeby walczyć o medal, to mówię: nic się nikomu nie należy. Najpierw zasłuż.
[b]W wolnych chwilach ogląda pan innych sportowców?[/b]
Lubię patrzeć na futbol, ale nie polski, bo lubię dobry, a u nas takiego nie ma. Oglądam Ligę Mistrzów, wielkie turnieje. Uwielbiam koszykówkę, załapałem się jeszcze na erę Jordana, gdy ten sport robił wielką karierę na świecie. Lubię snookera. I pokera, ale sam w turniejach nie startuję, bo byłbym chyba słabym graczem.
[b]A w gwiazdach co pan ciekawego ostatnio zobaczył?[/b]
Coraz więcej gwiazd. To piękne uczucie, im dłużej patrzysz na niebo, tym bardziej zdajesz sobie sprawę, ile jest dla twoich oczu i dla soczewek teleskopu zakryte. Trochę mi się to kojarzy z sukcesami w sporcie.
[b]Ma pan jeszcze jakieś wielkie niespełnione marzenie, większe niż mistrzostwo olimpijskie?[/b]
Chciałem być pierwszym Polakiem w NBA. Ale już przepadło.
[ramka]Tomasz Majewski
Jest drugim polskim kulomiotem, który zdobył olimpijskie złoto – dwa dni przed 36. rocznicą zwycięstwa Władysława Komara w Monachium. Rzutem na 21,51 m wyprzedził w Pekinie Amerykanina Christiana Cantwella i Białorusina Andrieja Michniewicza. Z trzech złotych medali, które Polacy wywalczyli podczas chińskich igrzysk, ten był najbardziej niespodziewany. Cztery lata wcześniej w Atenach Majewski był 18., a jego największym sukcesem do igrzysk był brązowy medal w halowych mistrzostwach świata 2008 i czwarte miejsce w HMŚ cztery lata wcześniej.
Pochodzi ze wsi Słończewo pod Pułtuskiem. Ma 27 lat. Jest wychowankiem trenera Witolda Suskiego, podobnie jak dyskobol Piotr Małachowski, inny medalista z Pekinu w lekkoatletyce. Z Majewskiego trener Suski też próbował zrobić dyskobola, ale nie wychodziło, więc sięgnęli po kulę. Od siedmiu lat mistrz trenuje z Henrykiem Olszewskim, szefem wyszkolenia PZLA. Reprezentuje AZS AWF Warszawa.
Skończył politologię na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pisał pracę magisterską o Pomarańczowej Alternatywie.
[i]piw[/i][/ramka]